Mądrość Kresów

Wojciech Wencel, poeta, publicysta, redaktor pisma"44"

|

GN 25/2010

publikacja 24.06.2010 08:26

Na wschodnich i południowych rubieżach Rzeczypospolitej przetrwała polska dusza.

Wojciech Wencel Wojciech Wencel

Pierwsze wrażenie: koniec świata. Panorama Tylicza oglądana z czarnego szlaku, który dochodzi tu z pobliskiej Krynicy, przypomina widok z samolotu. Domy wyglądają jak kolorowe pudełka, potoki Mochnaczka i Muszynka – jak błękitne wstążki. Spomiędzy drzew podobnych do roślin doniczkowych wyrastają miniaturowe wieże kościoła i cerkwi, a pochyłe łąki w tle układają się w szachownicę.

Ktoś powie, że to kwestia perspektywy. Kiedy jednak zejdziemy na główną ulicę, stwierdzimy, że magia tego miejsca przekracza prawa optyki. Budynki, często drewniane, stają się wprawdzie nieco większe, ale zachowują swój baśniowy charakter. Dobry Bóg musiał zasiać tu mnóstwo maku, bo w dni powszednie słychać tylko odgłosy pracy cieśli, a w niedziele stłumiony dźwięk dzwonu. Legenda mówi, że ten ostatni dociera spod ziemi, dokąd przed wiekami zapadła się Ornawa, po łacinie Ornamentum, czyli Ozdoba. Na jej miejscu w 1363 roku król Kazimierz Wielki założył na prawie magdeburskim Novum Oppidium zwane Miastkiem, a niedługo później cała okolica została darowana biskupom krakowskim. W 1612 roku na cześć jednego z nich, Piotra Tylickiego, mieszczanie zmienili nazwę osady na Tylicz.

Przez całe stulecia miasteczko leżące na trakcie handlowym z Polski na Węgry tętniło życiem. Miało swoje mury obronne i zamek, a także cechy rzemieślnicze, szpital i sąd. W miejscowym Domu Kultury do dziś znajdują się dokumenty z przeprowadzonego w 1763 roku procesu niejakiej Oryny Pawliszanki, która została ścięta za zaczarowanie krowiego mleka i wyniesienie z cerkwi Najświętszego Sakramentu. W miasteczku znajdował się wówczas obóz konfederatów barskich, znanych także jako Rycerze Maryi, którzy w okolicy toczyli walki z Moskalami.

Jeszcze w okresie międzywojennym na tylickim rynku mieściło się dziewiętnaście sklepów i rzeźnia. Odbywały się też wielkie jarmarki, na które przybywali goście z Węgier i Słowacji. Jednak po pożarze w 1930 roku centrum miasta mocno podupadło. Z miejskich zabytków do dziś zachował się drewniany kościół parafialny z XVII wieku z obrazem Matki Boskiej Tylickiej i młodsza o stulecie cerkiew grekokatolicka z łemkowskim cmentarzem. Ale duch miejsca pozostał. Spacerując po baśniowym rynku pamiętającym współistnienie Polaków, Łemków, Słowaków, Węgrów, Żydów i Cyganów, czujemy się, jakbyśmy nagle przenieśli się do innej rzeczywistości.

Dlaczego o tym piszę? Po pierwsze dlatego, że zaczęły się wakacje i chciałbym pomóc Państwu w wyborze odpowiedniego miejsca na wypoczynek. A po drugie, żeby opisać specyfikę polskiej duszy, która przetrwała na wschodnich i południowych rubieżach Rzeczypospolitej. W Tyliczu na granicy polsko-słowackiej, w Janowie Lubelskim niedaleko granicy z Ukrainą albo w Tykocinie w pobliżu granicy z Białorusią. Takich kresowych miasteczek jest w Polsce mnóstwo. Łączą je bogata historia, wielokulturowość, poetycki klimat i… polityczne preferencje mieszkańców. W pierwszej turze wyborów prezydenckich we wszystkich tych miejscowościach zdecydowanie zwyciężył Jarosław Kaczyński.

W internecie pod wynikami głosowania na wschodzie Polski jakiś nadgorliwy zwolennik Bronisława Komorowskiego napisał: „Za Kaczyńskim są tereny, które powinny być na Białorusi i Ukrainie”. Faktycznie.
Zabrano nam Wilno i Lwów, Polesie i Podole. Powinno się nam zabrać jeszcze Podlasie, Lubelszczyznę i Podkarpacie. Tam bowiem jakimś cudem zachowali się obciachowi Polacy, którzy zamiast dostosować się
do sondaży i opinii prezentowanych na antenie TVN24 głosują w zgodzie ze swoim patriotycznym instyntem.

Polska to obwarzanek: Kresy urodzajne, centrum – nic – mawiał marszałek Józef Piłsudski i miał rację. Szczególnie wyraźnie widać to dzisiaj, gdy dla większości obywateli z tzw. Ziem Odzyskanych i wielkich miast Polska stała się wyłącznie miejscem do mieszkania i bogacenia się. Ale w tych, którzy nie są do końca wyobcowani, obudził się żarliwy patriotyzm, pojawiło się pytanie o polską duszę. Po smoleńskiej tragedii wrócili do naszej świadomości Mickiewicz z Wilna, Słowacki z Krzemieńca, Łupaszko z ryngrafem na piersi. Uzmysłowiliśmy sobie, że wszystko, co najlepsze, najbardziej niezłomne w naszej tradycji, zrodziło się na Kresach.

Jako poeta jestem pewien, że czeka nas teraz wielka narodowa pielgrzymka na Litwę, Białoruś i Ukrainę. Musimy przywrócić zerwane więzi, zabezpieczyć ślady naszych przodków, odzyskać kulturową jedność. Jesteśmy to winni zmarłym, wygnańcom i tym, którzy mieszkają tam do dziś. Tylko w ten sposób odbudujemy narodową tożsamość, znajdziemy odpowiedź na pytania, skąd przychodzimy, kim jesteśmy i dokąd zmierzamy, odnajdziemy cząstkę siebie w cudownej inwokacji z „Marii” Antoniego Malczewskiego:
„Ej! Ty na szybkim koniu gdzie pędzisz, kozacze?/ Czy zaoczył zająca, co na stepie skacze?/ Czy rozigrawszy myśli, chcesz użyć swobody/ I z wiatrem ukraińskim puścić się w zawody?”.

Zanim jednak ruszymy na podbój mitycznych stepów, doceńmy tę część Najjaśniejszej Rzeczypospolitej,
która pozostaje w naszych granicach. Nie skazujmy naszych rodaków ze „ściany wschodniej” na banicję, nie wstydźmy się ich politycznych wyborów ani ich nie obrażajmy. Prawdopodobnie jest bowiem tak, że kiedy my błądzimy w wielkomiejskim zgiełku, oni żyją w prawdziwej Polsce. Tam, gdzie słowa Bóg, honor i ojczyzna mają jeszcze jakiś sens.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.