Maranatha!

Wojciech Wencel, poeta, publicysta, redaktor pisma "44"

|

GN 14/2010

publikacja 06.04.2010 19:21

Żyjąc w perspektywie apokalipsy, mamy szansę otworzyć się na miłość Boga

Wojciech Wencel Wojciech Wencel

Różnych zajęć imał się człowiek w życiu: studiował polonistykę i sprzedawał truskawki, pisał książki i rozładowywał statki, jeździł na stypendia i wkopywał kamienie graniczne. Ale nie przewidział, że przygodą jego życia stanie się współredagowanie czegoś tak dziwacznego, jak magazyn apokaliptyczny „44/ Czterdzieści i Cztery”. Kiedy koledzy z Warszawy, z którymi przez dziesięć lat kradłem konie ze stajni „Frondy”, przedstawili mi projekt nowego pisma, zrobiłem bardzo mądrą minę i z uznaniem pokiwałem głową. A po powrocie do domu zacząłem wertować słowniki, żeby przypomnieć sobie znaczenie takich pojęć jak mesjanizm czy eschatologia. Dziś, po wydaniu drugiego numeru, jestem już pewny, że było warto.

Sformułowana przez Rafała Tichego idea przebudzenia biblijnych jeźdźców apokalipsy spotkała się z różnymi reakcjami. Niektórzy wciąż stawiają nam zarzut podsycania zbiorowego lęku przed końcem świata. Sugestia, że mamy podobne możliwości perswazji jak Roland Emmerich, jest dla nas, oczywiście, nobilitująca. Obawiam się jednak, że z reżyserem filmu „2012” więcej nas dzieli niż łączy.„Chyba nie rozminiemy się zbytnio z prawdą – pisze Romano Guardini – jeśli powiemy, że świadomość powtórnego przyjścia Pana również w życiu chrześcijańskim nie ma już poważnego znaczenia. Przyjście to jest przyjmowane jako zdarzenie odległe – tak odległe, że można sobie nie zaprzątać nim myśli... Wskutek tego brakuje dzisiejszej chrześcijańskiej egzystencji tego napięcia, które znamionowało pierwsze wieki: ostrości rozróżniania, pasji zaangażowania, tego czegoś ponaglającego, co było zawarte w (tamtej) atmosferze i w uczuciu…”.

Jeśli więc mówimy o czasach ostatecznych, to dlatego, by przywołać świadomość pierwszych chrześcijan, którzy z pełnym przekonaniem modlili się słowami Apokalipsy św. Jana: „Zaiste, przyjdę niebawem. Amen. Przyjdź, Panie Jezu! Łaska Pana Jezusa ze wszystkimi!”. Dla naszych braci sprzed dwóch tysięcy lat perspektywa nadchodzącej apokalipsy była czynnikiem skłaniającym do dokonania ostatecznego wyboru we własnym życiu. Trudno odkładać nawrócenie na później, jeśli żadnego „później” może nie być. Żeby wołać z wiarą: „Maranatha!”, czyli „Przyjdź, Panie Jezu!”, trzeba wziąć krzyż na ramiona i powierzyć swój los Bogu. Rzymianie, podobnie jak dzisiejsi Europejczycy, nic z tego nie rozumieli. Radykalizm chrześcijan, którzy byli gotowi oddać życie za wiarę, wydawał im się głupotą. W 1856 roku na ścianie antycznego budynku w Rzymie odkryto rysunek przestawiający ukrzyżowaną postać ludzką z głową osła oraz stojącego przed nią człowieka z ręką uniesioną w geście adoracji. Rysunkowi towarzyszył szyderczy napis: „Aleksamenos czci (swojego) boga”.

Po której stronie dziś jesteśmy? Oczywiście z szacunku i pobożności nie dorysujemy oślich uszu Jezusowi, ale czy nie śmieszą nas Jego współcześni uczniowie? Co naprawdę myślimy o misjonarzach w Afryce, zakonnikach bez grosza przy duszy albo neokatechumenalnych katechistach z siódemką dzieci na karku? Czy w gruncie rzeczy nie wydają się nam nieudacznikami? Czy widok męża i ojca, który przez czterdzieści lat prowadzi rodzinę przez pustynię, nie kłóci się z naszym ideałem męskości? A gdzie jego ambicje, ubezpieczenia, karty kredytowe? Dopóki nie spotkamy na swojej drodze Mesjasza, będziemy traktować radykalnych chrześcijan protekcjonalnie. Dokładnie tak samo, jak traktuje ich świat. Ale jeśli doświadczymy darmowej miłości Boga, nasz punkt widzenia zmieni się całkowicie.

Żyjąc w perspektywie czasów ostatecznych, mamy szansę otworzyć się na tę miłość. Tu i teraz. Apokalipsa to brama do życia wiecznego, przez którą na końcu dziejów przeprowadzi nas Chrystus. Ale zanim to nastąpi, przeżyjemy niejeden życiowy kataklizm: chorobę, grzech, utratę pracy – bankructwo cielesne, duchowe lub materialne. Każda taka mała apokalipsa również jest bramą, przez którą pragnie nas przeprowadzić żywy Bóg. Jeśli zrezygnujemy z własnych planów na szczęście i uznamy Go za jedynego Pana naszej historii, jeśli dźwigając własny krzyż, wyjdziemy naprzeciw burzy, nagle ucichną gromy, a nasze ramiona staną się lekkie. I stojąc po drugiej stronie bramy, będziemy otwierać usta jak dzieci, zdziwieni bezinteresownością Jezusa, który wziął nasze ciężary na siebie.

Za tą bramą zaczyna się chrześcijaństwo. Ktoś, kto doświadczył darmowej miłości Boga, będzie do końca życia łaził za Nim i śpiewał psalmy dziękczynne. Nareszcie rozpozna Jego rękę w historiach swoich braci. A jeśli jakiś światowej sławy grafik dorysuje mu ośle uszy, z uśmiechem przypomni sobie tekst ks. Jana Twardowskiego o ucieczce do Egiptu: „Jezus, Maryja i Święty Józef mają nad głowami aureole jasne żółte światło, jakby płaską latarkę. Tylko osiołek w tym towarzystwie nie ma aureoli. Nad jego głową żadnego promiennego koła. Szary, zrobiony na szaro. Tylko on jeden niosąc Jezusa nie widział Go i tylko on czuł Jego ciężar”.

Oczywiście, ten duchowy elementarz nie wyczerpuje tematu mesjanizmu. Równie ciekawe jest eschatologiczne spojrzenie na kulturę i dzieje narodu. Ale o tym mogą Państwo przeczytać w magazynie, który moi koledzy z Warszawy pieszczotliwie nazywają „Czwórkami”. Ja stosuję oficjalną nazwę, żeby nie zadzierać z duchem Mickiewicza.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.