Chrystus poległ w powstaniu

Wojciech Wencel, poeta, publicysta, redaktor pisma "44"

|

GN 38/2009

publikacja 21.09.2009 08:19

Pogarda śmierci – nie ma lepszej definicji polskości.

Chrystus poległ w powstaniu

Najpierw była bestsellerowa płyta Lao Che „Powstanie Warszawskie”, później projekt „Teledyski powstańcze – Warszawa 1944. Bitwa o Polskę”, a przed miesiącem ukazała się niezwykła składanka z rockowymi interpretacjami wierszy Tadeusza Gajcego. Wśród wykonawców są Armia, Dezerter, Kazik i Lech Janerka. Wygląda na to, że powstańcza tradycja stała się ważną inspiracją dla polskiego rocka. Lekceważąc fakt, że pozytywnymi bohaterami kultury masowej byli do niedawna najemnicy bez ojczyzny albo byli esbecy w rodzaju Franca Maurera z „Psów” Władysława Pasikowskiego, muzycy tworzą przejmującą apologię zrywu narodowego. Bohaterowie ich opowieści to ludzie z krwi i kości, postawieni wobec realnych wyzwań, oswojeni z perspektywą śmierci. Żaden z nich nie walczy w imię abstrakcyjnych „wartości ogólnoludzkich”. Wszystko jest jasno określone: miejsce – Warszawa, czas – Godzina „W”, cel – Polska niepodległa.

Po półwieczu komunistycznej propagandy, która ukazywała powstanie jako klęskę spowodowaną nieodpowiedzialnością i niekompetencją dowódców, mamy wreszcie szansę zrekonstruować mit jednoczący Polaków. Czy straceńczy, okupiony krwią tysięcy ludzi bunt przeciwko niemieckiemu okupantowi powinien stać się takim mitem? Jarosław Marek Rymkiewicz nie ma co do tego wątpliwości. W wydanej w ubiegłym roku książce „Kinderszenen” uznaje powstanie warszawskie za najważniejsze wydarzenie w całej naszej historii, co więcej – wydarzenie zwycięskie. To właśnie skutkiem dramatycznych walk na ulicach Warszawy w sierpniu i wrześniu 1944 roku jest, według poety, odzyskanie przez Polskę niepodległości po 1989 roku.

Książka Rymkiewicza wywołała liczne protesty. Autorowi zarzucano niezdrową fascynację śmiercią w duchu niemieckiego nihilizmu. Na łamach „Newsweeka” Cezary Michalski histerycznie domagał się dla siebie prawa do życia, rozwoju i unikania cierpienia, a w „Dzienniku” Jan Klata bronił swojej rodziny: „Zatem teraz nasze własne dziecko wyślemy, żeby je zarżnęli, bo może wtedy nasze prawnuki przyjdą na Powązki i zapalą znicz, który pięknie płonie, i nie będą się mogły uwolnić od zapachu znicza. To jest wampiryczne”. Ostatnio do tego chóru krytyków dołączył Jacek Trznadel, powtarzając w – znakomitym skądinąd – dwumiesięczniku „Arcana” (5/2009) peerelowską tezę o nieodpowiedzialności powstańczych dowódców. Jego zdaniem, przekonanie Rymkiewicza o długofalowym, podskórnym niejako wpływie powstania na historię to fantasmagoria.

Niechęć Trznadla budzi nawet Muzeum Powstania Warszawskiego. „Nie znam bowiem kraju – argumentuje – w którym powstało podobne (…) muzeum klęski. Nie ma w Paryżu muzeum klęski Wielkiej Armii Napoleona w Rosji i muzeum Waterloo. Nie ma w Niemczech muzeum Grunwaldu czy klęski stalingradzkiej”. To zestawienie świadczy o kompletnym niezrozumieniu różnicy między narodowymi, kształtowanymi przez historię, systemami wartości. Militarne klęski Francuzów czy Niemców, którzy w epoce nowożytnej rozgrywali partię szachów na mapie Europy, są tylko militarnymi klęskami. Ich uczestnicy nie mają żadnego powodu, by je upamiętniać. Powstanie warszawskie należy do zupełnie innego, duchowego porządku, wyznaczonego – jak utrzymuje Rymkiewicz – przez los. Albo przez Boga.

Krótko po ukazaniu się „Kinderszenen” Paweł Lisicki w „Rzeczpospolitej” tak streszczał pogląd autora książki: „Polskość rodzi się i tworzy w obliczu zderzenia z bezsensowną śmiercią, z nicością, z furią niemieckiej zagłady”. Zdaniem Lisickiego, to chybiona intuicja. Dla mnie nie ma lepszej definicji polskości. Jeżeli przez blisko dwieście lat niewoli Polacy nie wyzionęli ducha, to właśnie dzięki tej pogardzie śmierci, która pozwalała zachować wewnętrzną wolność. Tę drogę przeszły tysiące bohaterów, od Karola Levittoux i jemu podobnych przez polskich oficerów zamordowanych w Katyniu, powstańców warszawskich i żołnierzy antykomunistycznego podziemia aż po ks. Jerzego Popiełuszkę, Grzegorza Przemyka czy Stanisława Pyjasa. Czy wszyscy oni kochali się w śmierci? Przeciwnie: każdy z nich potrafił plunąć jej w twarz, krzycząc „Niech żyje Polska!”. Bez tych ofiar komuniści zrobiliby z nas bezwolną masę karierowiczów, a w najlepszym razie pozytywistów. Być może w końcu XX wieku i tak odzyskalibyśmy suwerenność, ale bylibyśmy zupełnie innym narodem niż dzisiaj.

W tym kontekście trochę śmiesznie brzmią słowa Trznadla, który żałuje, że przez wybuch powstania w Warszawie „nigdy nie przeczytamy dwu trzecich niewydanych listów Krasińskiego do Delfiny, bo spłonęły od miotaczy ognia na Okólniku”. Tomasz z Akwinu twierdził, że jego „Summa teologiczna” to słoma, która zostanie spalona w dniu ostatecznym. Dla Polski takim dniem ostatecznym było powstanie.

Jarosław Marek Rymkiewicz ma wiele racji, ale jedno łączy go z Jackiem Trznadlem. Kiedy opisuje rzeź wyprowadzonych ze szpitala chorych, pisze prowokacyjnie: „Wyobraźcie sobie obecność Boga, wtedy, na Wąskim Dunaju”. Pokolenie wykształcone w czasach, kiedy na uczelniach wykładano marksizm-leninizm, najwyraźniej nigdy nie pozbędzie się dystansu do religii. Kolejne generacje mają jednak szansę dostrzec żywego Jezusa Chrystusa, który szedł ramię w ramię z inwalidami prowadzonymi na śmierć. Poległ razem z nimi od niemieckich kul i leżał w gruzach Warszawy. By trzeciego dnia zmartwychwstać

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.