Komu bije dzwon Zygmunta?

Wojciech Wencel, poeta, publicysta, redaktor pisma „44”

|

GN 26/2009

publikacja 28.06.2009 21:42

Kojarzenie upadku komunizmu z datą 4 czerwca to absurd

Wojciech Wencel Wojciech Wencel

Było święto. Chyba ważne, bo telewizja przez cały dzień transmitowała jego obchody. Politycy wznosili toasty i mówili o wolności, tolerancji oraz o tym, co łączy, a nie dzieli. Ich zdania były okrągłe jak stół. Zadbano też o oprawę muzyczną. Do dźwięków dzwonu Zygmunta śpiewała Kylie Minogue.

Co świętowano? Rocznicę 4 czerwca 1989 r., kiedy w wyborach powszechnych został skonsumowany układ między częścią opozycji a komunistami (w Sejmie 65 proc. mandatów zarezerwowano dla przedstawicieli PZPR i stronnictw prorządowych, a pozostałe 35 proc. zdobyli kandydaci Komitetu Obywatelskiego „Solidarność”)? A może 4 czerwca 1992 r., gdy Lech Wałęsa z grupą lojalnych posłów doprowadził do odwołania antykomunistycznego rządu Jana Olszewskiego? Pewnie jedno i drugie, bo oba wydarzenia to kamienie węgielne III RP.

Oczywiście, każdy ma prawo świętować, co chce i kiedy chce, jednak mówienie o upadku komunizmu w kontekście 4 czerwca jest absurdalne. Data ta bowiem symbolizuje coś dokładnie przeciwnego: zgodę na historyczną ciągłość między komunistycznym reżimem a demokracją. „Szczególna wdzięczność należy się przywódcom obu stron wojny polsko-polskiej – Lechowi Wałęsie i Wojciechowi Jaruzelskiemu. Obaj dobrze zasłużyli się Polsce” – pisze Adam Michnik. A jego myśl twórczo rozwija Aleksander Kwaśniewski, apelując o zaproszenie do świętowania już nie tylko Jaruzelskiego, ale i Czesława Kiszczaka. Chociaż Michnik i Kwaśniewski nie są bohaterami mojej bajki, w tym przypadku jestem skłonny przyznać im rację. Z perspektywy uczestników „wojny polsko-polskiej”, która swój finał znalazła w Magdalence i przy Okrągłym Stole, 4 czerwca jest wspólnym świętem Wałęsy, Jaruzelskiego i Kiszczaka.

Sęk w tym, że dla wielu anonimowych opozycjonistów nie było żadnej wojny „polsko-polskiej”. Trwała wojna z komunistami okupującymi nasz kraj z upoważnienia Moskwy, ale nie z Polakami. Komunizm, jak wiadomo, nie ma narodowości. Manifestuje swój internacjonalizm, a jego ostatecznym celem jest światowa rewolucja. To nic, że w późnym Peerelu zastąpił te ideały dążeniem do zachowania władzy, pieniędzy i przywilejów przez partyjnych notabli. Nadal pozostawał ideologią międzynarodową, oderwaną od polskości. Dzięki układowi zawartemu przy Okrągłym Stole komunistyczni aparatczycy i funkcjonariusze SB zachowali ogromny wpływ na politykę III RP. Komunizm w Polsce nie upadł z dnia na dzień, z miesiąca na miesiąc, ani z roku na rok. Najwyżej stopniowo, w bólach, degenerował się i tracił znaczenie.

Dziś można się zastanawiać, czy droga do wolności musiała prowadzić przez kompromis z komunistami. Może tak, a może nie. Jednak nawet jeśli uznamy, że Okrągły Stół był koniecznością, trudno zrozumieć postawę solidarnościowych elit, które od 20 lat posłusznie respektują jego ustalenia. W 1989 r. władza rozmawiała przecież z opozycją z pozycji siły. W każdej chwili mogła użyć wojska czy służb specjalnych. Jest oczywiste, że zawarte w takich warunkach porozumienie nie ma skutków prawnych ani honorowych. Można było naobiecywać Kiszczakowi gruszek na wierzbie, a później ujawnić kulisy rozmów i raz na zawsze usunąć komunistów z życia publicznego.

Entuzjaści święta 4 czerwca każą Polakom cieszyć się odzyskaną wolnością słowa, ale przede wszystkim ekonomicznym dobrobytem. Przy okazji okazuje się, że „Solidarność” była ruchem walczącym głównie o pieniądze i dłuższe przerwy obiadowe. Teraz każdy może przyzwoicie zarobić i pojechać na zakupy w hipermarkecie, więc w czym problem? Cel strajkujących stoczniowców został osiągnięty. Jednak czy ideały Sierpnia’80 rzeczywiście sprowadzały się do postulatów pracowniczych? Co pamiętamy z tamtych czasów? Tłumy ludzi przetaczające się ulicami pod bramy stoczni, grozę milicyjnych pacyfikacji, radość z każdego strzępu odzyskanej wolności, pełne kościoły, w których jak jeden mąż modliliśmy się za ojczyznę. Co zostało z tego narodowego uniesienia w wizji „Solidarności” zaprojektowanej specjalnie na uroczystość 4 czerwca?

Zamiast pokłonić się narodowi, który przez ostatnie lata zniewolenia aktywnie walczył o swoją duszę, postsolidarnościowi politycy czczą samych siebie. Zamiast złożyć hołd poległym bohaterom, zachwalają zawarty przez siebie kompromis z komunistami. I mydlą nam oczy hasłami zgody narodowej oraz ekonomicznego raju. Nie należę do ludzi, którzy całkowicie negują sens Okrągłego Stołu, a tym bardziej wyborów, w których naród zdecydowanie opowiedział się przeciwko komunistom. Ale trzeba nie mieć wstydu, żeby w kontekście bolesnej historii tzw. transformacji ustrojowej robić międzynarodową manifestację dobrego samopoczucia. Pewnie dlatego Polacy nie kwapią się do masowego świętowania. Obchody 4 czerwca są i pozostaną bezbarwną, oficjalną imprezą, w której oprócz skompromitowanych elit bierze udział głównie naiwna, nieświadoma przeszłości młodzież. Trudno się dziwić fałszywym dźwiękom dzwonu Zygmunta, skoro w roli piewczyni polskiej wolności występuje gwiazdka muzyki pop. Jak długo w Stoczni Gdańskiej śpiewa Kylie Minogue, tak długo na Wawelu nie zabrzmi czysty ton.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.