W imię wolności

Marek Jurek, historyk, przewodniczący Prawicy Rzeczpospolitej

|

GN 24/2009

publikacja 12.06.2009 11:04

Są granice wolności, pozostaje tylko rozmowa o tym, gdzie one leżą.

Marek Jurek Marek Jurek

W ostatnim czasie mieliśmy wysyp procesów, w których trzeba było bronić wolności słowa. Nie abstrakcyjnej, ale tej najbardziej dla nas realnej – wolności opinii chrześcijańskiej do wyrażania poglądów chrześcijańskich. O sprawie Alicji Tysiąc przeciw ks. Markowi Gancarczykowi pisze Andrzej Grajewski (str. 36–37). Ja opowiem o procesach, które toczyły się równolegle, w ramach kampanii wyborczej do Parlamentu Europejskiego. Tryb wyborczy sprawia, że każda kampania przynosi precedensowe dookreślenia zasad wolności słowa. A w tej kampanii, w obronie wolności słowa, wygraliśmy aż trzy sprawy.

Krystian Legierski – powołując się na swój homoseksualizm – zaskarżył wypowiedzi pomorskich kandydatów Prawicy Rzeczypospolitej, którzy w swobodnej rozmowie podczas spotkania wyborczego (nie chodziło nawet o ich deklaracje, co jest do stwierdzenia na YouTubie), indagowani przez panią podzielającą poglądy ruchu „gejowskiego”, powiedzieli, że homoseksualizm jest chorobą. W rozmowie u Wojciecha Mazowieckiego, w Superstacji, powiedziałem panu Legierskiemu, że nie jest naszą intencją ranienie kogokolwiek. A do działaczy Prawicy Rzeczypospolitej i wszystkich podzielających nasze zaangażowanie zaapelowałem o przestrzeganie w krytyce politycznego ruchu homoseksualnego katolickich norm szacunku, współczucia i delikatności.

Mówienie o chorobach z zasady nie jest rzeczą łatwą, szczególnie gdy dotyka to dramatu wolnej, choć zranionej, woli. Ludzie, często, słysząc, że są chorzy, czują się obrażeni – na przykład, gdy za dużo piją i uważają, że im to potrzebne do rozładowania napięć przynoszonych z pracy. Albo agresywni mężowie, którzy dla swej agresji są w stanie wymyślić tysiąc uzasadnień. Nie chodzi więc o to, by koniecznie mówić o chorobie, gdy to kogoś obraża. W końcu diagnoza potrzebna jest temu, kto chce się leczyć. Czym innym jest jednak szukanie nieraniących sformułowań, czym innym represjonowanie prawdy – czy choćby uprawnionej opinii. Czy można zakazać na przykład mówienia tego, co o leczeniu homoseksualizmu pisze w swej pracy „Homoseksualizm i nadzieja” Gerard van der Aardweg?

Problem polega bowiem na tym, że procesy takie, jak ten wytoczony w imieniu środowisk homoseksualnych, mają dwie funkcje. Pierwsza to doprowadzenie do zakazu wyrażania poglądów chrześcijańskich. Można i trzeba się spierać o granice wolności słowa. Ucieszyłem się, gdy Krystian Legierski potwierdził w dyskusji ze mną słuszność paradygmatu zawartego w art. 1740 Katechizmu Jana Pawła II, że „wolność nie daje nam prawa do mówienia i czynienia wszystkiego”. Dobrze, że zgadzamy się, że są granice wolności – pozostaje tylko rozmowa o tym, gdzie (i dlaczego tam właśnie) leżą. Zostawiając na chwilę na bok kryteria filozofii społecznej, proponuję w rozpoznawaniu granic wolności (a raczej granic jej ograniczeń) sięgnąć po proste kryterium socjologiczne. Zakazać można głoszenia poglądów skrajnych (bo właśnie one godzą w dobro wspólne), ale nie można zakazać głoszenia poglądów konstytutywnych dla życia społecznego (bo to oznaczałoby po prostu zakaz debaty publicznej). Uznać chrześcijaństwo za skrajność, oznaczałoby wykluczyć je z debaty publicznej, a to oznacza – w kraju chrześcijańskim – po prostu koniec demokracji.

I funkcja druga – zakaz mówienia o homoseksualizmie jako chorobie to nic innego jak wymuszenie uznania homoseksualizmu za zachowanie naturalne. I obwarowanie tego poglądu represyjnym prawem. A skoro uzna się homoseksualizm za zgodny z naturą – to kwestią czasu będzie jego pełne zrównanie z rodziną i małżeństwem, i obwarowanie prawami społecznymi należnymi małżeństwu i rodzinie. Przypomina się stara nauka Karla Poppera, że utopia nieuchronnie prowadzi do tyranii. Niestety, ta utopia jest w wielu krajach urzeczywistniana, a także odwołuje się już do przymusu państwowego. Polityczny homoseksualizm to awangarda i formacja szturmowa permanentnej rewolucji antychrześcijańskiej. Choć zapewne nie takie są intencje poszczególnych homoseksualistów – bo różnica między homoseksualizmem a politycznym homoseksualizmem wygląda tak jak między narkomanią a narkobiznesem. A na obronę Krystiana Legierskiego napisać chcę jedno. Jego skarga była sformułowana w sposób umiarkowany wobec zaskarżanych osób. Nie domagał się dokuczliwych sankcji materialnych. Chciał jedynie przeforsować swój pogląd. Prywatnie chętnie bym mu ustąpił i dlatego wystąpiłem do naszych działaczy o maksymalną odpowiedzialność za nieranienie prywatnych osób. Problem w tym jednak, że sprzeciw wobec żądań politycznego homoseksualizmu nie jest sprawą prywatną. To kwestia wolności i dobra wspólnego.

Sprawcy przegranych procesów już zapowiedzieli odwołanie się do sądów europejskich. Ciekawe więc, kto będzie tam nas bronił? Czy politycy, którzy (bez protestu!) zgodzili się na zapisanie w art. 10 traktatu lizbońskiego (a nie w żadnej Karcie Praw), że „Unia dąży do zwalczania wszelkiej dyskryminacji ze względu na [m.in.] orientację seksualną”? To nie jest retoryczne pytanie. To również kwestia wolności. Naszej wspólnej wolności i wyborów, jakich w jej ramach dokonujemy.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.