Język neutralny płciowo

Wojciech Roszkowski, historyk, publicysta poseł do Parlamentu Europejskiego

|

GN 17/2009

publikacja 25.04.2009 20:26

W języku polskim mówi się o rodzaju rzeczowników, a nie o ich płci.

Wojciech Roszkowski Wojciech Roszkowski

Błyskotliwym zwycięstwem pewnej francuskiej posłanki zakończyło się niedawno w Parlamencie Europejskim głosowanie nad jej sprawozdaniem w sprawie równości kobiet i mężczyzn w dostępie do sztuk scenicznych. Można się obawiać, że następne jej sprawozdanie będzie dotyczyć dostępu do sztuk obscenicznych. Na razie jednak Francuzka owa postulowała na przykład, aby w celu zapewnienia równości szans przesłuchania artystów odbywały się zza parawanu. W przypadku skrzypków miałoby to jeszcze jakiś sens, ale w przypadku śpiewaków lub śpiewaczek?

Właśnie: kto ich rozpozna i czy w ogóle powinien rozpoznawać jako mężczyznę czy kobietę? Czy przypadkiem ktoś kogoś tu nie obrazi? Sprawą „języka neutralnego płciowo” (wszędzie ten seks! Przecież w języku polskim mówi się o rodzaju rzeczowników, a nie o ich płci!) zajęła się Komisja Parlamentu Europejskiego do spraw Równości Kobiet i Mężczyzn, publikując broszurę pod takim tytułem, ze wstępem sekretarza generalnego Parlamentu Haralda Rømera. Przed swym odejściem na emeryturę zachęcił on wszystkich współpracowników (o współpracowniczkach, zdaje się, zapomniał!) do stosowania zawartych w broszurze wytycznych. Problem w tym, że nie bardzo wiadomo jakich.

„Celem języka neutralnego płciowo jest unikanie wyboru słów, które można zinterpretować jako tendencyjne lub poniżające, ponieważ sugerują wyższość jednej płci nad drugą”. Założenie piękne, choć w praktyce niewykonalne przez wdrażanie instrukcji. Chaos pojęciowy, jaki wprowadza broszura, jest nawet gorszy niż zwyczaj, który chce się temperować. „Niektóre wyrażenia w jednym języku – pisze się w broszurze – mogą być do przyjęcia, a w innym – są kontrowersyjne (np. human rights i Menschenrechte z jednej strony, a droits de l’homme z drugiej strony)”. Doprawdy trudno zrozumieć, co tu jest do przyjęcia, a co nie. W języku angielskim używa się określenia oznaczającego „prawa ludzkie”, natomiast po francusku i niemiecku homme i Mensch mają podwójne znaczenie (mężczyzna i człowiek). Domyślam się, że określenie angielskie jest do przyjęcia, a Francuzi i Niemcy nie dorośli jeszcze do poprawności „płciowej” języka, ale z cytowanego sformułowania trudno to wyłowić. Na szczęście po polsku mówi się o prawach człowieka, więc na razie nikt nas się nie czepia. Chyba że za zacieranie różnic i udawanie, że nie ma sprawy.

Żeby było jasne: nie jest moim celem nabijanie się z troski o poprawność języka oraz o unikanie werbalnych uprzedzeń. Zgadzam się, że nie należy używać słów, które zawierają negatywne, choć ukryte znaczenia. Wolę krytykę, podjętą z odkrytą przyłbicą, choć aluzje lub niedomówienia są czasem ozdobą języka. Dominacja mężczyzn w niektórych dziedzinach odbiła się bardzo silnie w tradycji językowej. Przykładów można przytoczyć mnóstwo. Mówi się „minister”, ale „ministerka” brzmi obco.

Mówimy „premier”, ale nie „premierka”. W większości języków „mędrzec” jawi się jako mężczyzna, a „mędrczyń” nie utrwalono w języku. Zwyczaj sięga także czasem w drugą stronę, bo jest „położna”, a nie ma „położnego”, ale są to raczej wyjątki. Problem jednak w tym, że zwyczaj językowy jest czymś niezwykle mocnym, a tworzenie na siłę neologizmów lub używanie żeńskich odpowiedników jest na ogół sztuczne, a może też być mylące. Na przykład, jak słusznie zauważają autorzy (autorki?) broszury, „sekretarz” i „sekretarka” mają różny odcień znaczeniowy. Na szczęście we wnioskach autorzy (autorki?) odnoszą się do zasad zdrowego rozsądku. „Szanse na akceptację języka pozbawionego tendencyjności są większe – piszą – jeżeli jest on naturalny i nienatarczywy”.

To bardzo słuszny wniosek. Nasuwa on jednak wątpliwość co do celowości wydania omawianej broszury. Jest ona typowym produktem „moralności proceduralnej”, i to bezsilnej. Starając się ustalić jakieś zasady, ostatecznie odwołano się do kryterium zdrowego rozsądku. Równości mężczyzn i kobiet nie da się bowiem zadekretować, zwłaszcza „we wszystkich dziedzinach”. Wystarczy odwołać się do równej godności obu płci i wzajemnego szacunku. Polski zwyczaj językowy tych zasad nie gwałci. Mamy już „sędziny” i „dyrektorki”, a w ostateczności mówimy „pani doktor”, czy „pani minister”, nikomu chyba nie robiąc krzywdy. Nie myślimy jeszcze o „języku neutralnym płciowo”, ale o kulturalnym odnoszeniu się do siebie. Oczywiście poza tymi, którzy używają języka polskiego, aby sobie dokuczyć albo aby wykazać pogardę dla kultury w ogóle. Tyle tylko, że nie używają oni słów, o których mowa w parlamentarnej broszurze, ale słów nieparlamentarnych. Czy „bydło” jest neutralne płciowo? A czy „karły moralne” lub „chamy” to tylko mężczyźni?

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.