Religia futbolu

Wojciech Wencel, poeta, publicysta

|

GN 22/2008

publikacja 05.06.2008 14:01

Mężczyźni różnią się od kobiet tak, jak zużyty pecet od laptopa z mocnym procesorem.

Wojciech Wencel Wojciech Wencel

Już za tydzień nastąpi koniec świata. Przynajmniej w naszych domach. Pogasną światła, zagrzmią telewizory, a stoły i kanapy rozstąpią się, żeby utorować drogę dla foteli. Niczym rzeki wyleją puszki piwa, na podłogach zaroi się od kapci, a skarpetki na stopach mężów zamienią się w kadzielnice. Lament odesłanych do kuchni żon będzie się przeplatał z natchnionymi okrzykami komentatorów: – Panie Turek, niech pan kończy ten mecz! Syn poróżni się z matką, córka z ojcem, synowa z teściem. I będą nieprzyjaciółmi człowieka jego domownicy. Dla telewizyjnego kibica każda wielka impreza piłkarska to czas święty. Cóż dopiero finały Mistrzostw Europy, w których po raz pierwszy w historii wystąpi reprezentacja Polski. Większość kobiet tego nie rozumie, bo nie przeżyła kibicowskiej inicjacji. Dla nich futbol to tylko rozrywka, która rodzi chore emocje. Między pospolitymi nałogami a pasją kibicowania istnieje jednak zasadnicza różnica.

Przed mundialem w Niemczech miejscowe prostytutki były pewne, że zbiją fortunę na zagranicznych klientach, ale srodze się zawiodły. W trakcie całej imprezy domy publiczne świeciły pustkami, ewentualnie zjawiał się jakiś gość i pytał, czy może obejrzeć mecz w telewizji. Okazało się, że futbol wcale nie jest pretekstem do pogrążenia się w „sztucznym raju”. Przeciwnie: wyzwala skłonności ascetyczne. Pewnie dlatego żony jeszcze tolerują nasze kibicowskie liturgie. Choć nie pojmują emocji związanych z piłką nożną, muszą przyznać, że wieczór przed telewizorem zasadniczo nie prowadzi do grzechu. Mąż-kibic z reguły poprzestaje na dwóch piwach i paczce chipsów. Kiedy w przerwie meczu na ekranie pojawiają się reklamy z roznegliżowanymi panienkami, zirytowany przełącza kanały w poszukiwaniu powtórek goli. A po końcowym gwizdku przykładnie kładzie się do łóżka. Nawet do jego okrzyków wydawanych przez sen trudno się przyczepić. Lepiej, jeśli woła „Strzelaj!” niż „Mariola!”. Zwłaszcza kiedy żona ma na imię Beata.

Dla współczesnych mężczyzn fascynacja futbolem jest formą religijności naturalnej, której nigdy nie napełnili żywą wiarą. Z drugiej strony odpowiada na instynkt walki zaszczepiony płci brzydkiej przez Boga. W średniowieczu oba te żywioły łączył ideał chrześcijańskiego rycerza, krzyżowca gotowego poświęcić życie dla Chrystusa. Dziś zostały nam kapcie przed telewizorem i rozkazy wydawane we śnie. Ewolucja dość groteskowa, przy całym szacunku dla kibiców. Gdybyśmy potrafili zawierzyć Bogu równie mocno, jak Leo Beenhakkerowi, nasze życie mogłoby nabrać innego wymiaru. Czas święty trwałby cały rok, a nie tylko trzy tygodnie, a w dodatku mielibyśmy pewność, że mistrz nie opuści nas po Euro, przyjmując ofertę konkurencji. Podobnie, gdybyśmy walczyli z tym światem na jawie równie zaciekle, jak z reprezentacją Niemiec w marzeniach, łatwiej byłoby nam odczuć prawdziwie męską satysfakcję.

Od średniowiecza zmieniło się wiele, jednak ludzkie tęsknoty pozostały nienaruszone. Choć przestaliśmy wierzyć w Boga, wciąż potrzebujemy absolutu. Choć nie wychodzimy na pole bitwy, musimy zmagać się z codziennością, która coraz częściej nas przerasta. Dawniej faceci płodzili synów, budowali domy i sadzili drzewa. My popadamy w depresję, mdlejemy przy porodach i nie potrafimy naprawić pralki ani telewizora. Od kobiet różnimy się mniej więcej tak, jak zużyty pecet od laptopa z dwurdzeniowym procesorem.

Zawieszamy się przy każdej próbie podjęcia życiowej decyzji. Nic dziwnego, że żony traktują nas jak łajzy. A kiedy włączamy telewizor, żeby celebrować futbolową namiastkę religii i heroizmu, stukają się palcem w czoło.

Średniowieczny styl życia opierał się na czytelnej hierarchii wartości. Mężowie szli na mszę albo na wojnę, żeby realizować swoje powołanie. Żony to rozumiały, bo same były częścią chrześcijańskiego kosmosu. Mimo że dziś po tym kosmosie pozostały gruzy, kobiety wciąż odnajdują się w porządku natury. W olbrzymiej większości są gotowe rodzić dzieci oraz gotować obiady. I niezmiennie marzą o mężu, który będzie miał odwagę stać się głową rodziny. Gdybyśmy lepiej wywiązywali się z tej roli, żadna z nich nie musiałaby odreagowywać frustracji podczas feministycznych sabatów. Feminizm to przecież nic innego jak tylko bunt przeciw niedojrzałości mężczyzn. W myśl zasady: „Skoro on zachowuje się jak dzieciak, poradzę sobie sama”.

Nie wiem jak wam, drodzy panowie, ale mnie przed meczem Polska–Niemcy nie jest do śmiechu. I to nie dlatego, że najprawdopodobniej znowu przegramy. Właśnie uświadomiłem sobie, że moje kapcie przed telewizorem wcale nie przypominają ostróg, a kufel piwa w dłoni to nie miecz. W ramach rekompensaty za doznane krzywdy postanowiłem zaprosić żonę na uroczystą kolację. Ale dopiero po meczu, bo jeśli jednak wygramy, odzyskam pewność siebie. Poczuję się jak Zawisza Czarny po bitwie pod Grunwaldem.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.