Złudna nowoczesność

Wojciech Roszkowski, historyk, publicysta poseł do Parlamentu Europejskiego

|

GN 17/2008

publikacja 29.04.2008 10:50

Nawet ludzie wychowani po katolicku odchodzą czasem od wiary.

Wojciech Roszkowski Wojciech Roszkowski

Najwyraźniej zaniepokojony sytuacją polskiego Kościoła Cezary Michalski chciał się jej bliżej przyjrzeć i przeprowadził w „Europie”, dodatku do „Dziennika”, wywiad z „teologiem” Tomaszem Węcławskim („Kościół nie doskonali sumień. Z Tomaszem Węcławskim, teologiem, rozmawia Cezary Michalski”, Europa, 19 IV 2008 r.). Diagnoza zaprezentowana przez Węcławskiego jest dość zawiła. Z pewnym żalem odnotował on, że „próba reformacji, którą mieliśmy w Polsce, nie powiodła się” oraz że „w Polsce o ogóle nie pojawiła się nowożytna chrystianizacja”. Michalski zadał więc pytanie, które nasuwa się niemal automatycznie: „Po co było to pogłębianie chrześcijaństwa przez reformację, skoro jego następnym krokiem była sekularyzacja?”. W odpowiedzi Węcławski rysuje wizję alternatywnej historii, w której Kościół miał się łatwiej godzić z „nowoczesnością”.

Nowoczesność jest słowem, które w języku laików zastąpiło postęp. Jeśli nie wiedzą oni, jaką rację najwyższą przytoczyć w dyskusji, używają „nowoczesności” jako punktu odniesienia wyłączającego dalszy spór. Tymczasem właśnie wtedy spór się zaczyna. „Nowoczesność” jest bowiem jak „postęp”. Pozornie wydaje się lśnić nowością, przełamaniem zacofania i nędzy, oświeceniem, służbą człowiekowi, a więc najwyższymi ludzkimi wartościami. Tak, nowoczesność przyniosła nam odkrycie żarówki, pozwala szybciej poruszać się po świecie, przedłużać życie, dokładniej liczyć i mierzyć, kupować więcej, a nawet wiedzieć więcej. Ale „nowoczesność” przyniosła także pierwsze w historii ludobójstwo w Wandei, markiza de Sade, rewolucyjny marksizm, który zatruł dusze całych pokoleń, przyniosła rasizm i eugenikę, nihilizm i totalitaryzm, a także potworne, masowe zbrodnie XX wieku. Sama w sobie „nowoczesność” znaczyć może wszystko, a więc nie znaczy nic.

Nieusatysfakcjonowany z odpowiedzi Michalski drążył dalej, podsuwając argumenty natury transcendentalnej. Tomasz Węcławski okazał jednak dużą odporność na ten rodzaj myślenia, stale powracając do narzekań na instytucjonalną inercję Kościoła, a nawet widząc Kościół jedynie jako instytucję ludzką. Zarzekał się jednocześnie, że tego nie czyni, że nie chce osądzać „instytucji czy ludzi tej instytucji zawierzających. Ale chciałbym, żeby mnie nikt nie wtłaczał w taką sytuację, w której moje życie jest przejęte przez coś, czego ja nie wybrałem i uczyniło tym, czym mam być”.

Wydaje się, że tu tkwi sedno sprawy. Nikt nikogo nie może wtłaczać w sytuację, w której nie ma wyboru. Tak robiono w totalitaryzmie. Kościół tego nie czyni. Wybór tego, czy się jest w Kościele, czy nie, istnieje. Nawet ludzie wychowani o katolicku odchodzą czasem od wiary. I na odwrót, zdarzają się nawrócenia ludzi niewierzących. Czy jest to tylko kwestia wyboru? A może także łaski?

Powołując się na Chrystusa, który wzywał do „podjęcia pełnej odpowiedzialności za własne życie”, Węcławski dokonuje nadużycia intelektualnego. Czyżby Kościół ograniczał odpowiedzialność swych członków? A poza tym, czy Chrystus jest jeszcze autorytetem dla teologa, który odszedł z Kościoła?

Rezygnacja Tomasza Węcławskiego wobec klęsk Kościoła i własnych, wobec grzechu, także tego, który lęgnie się w samym Kościele, niewiele wyjaśnia. Czyż Kościół i jego wierni nie byli trapieni rozlicznymi klęskami, które sami sprowadzali na siebie i Kościół? Nie ma tu nic nowego. Odwrotnie, znając historię Kościoła, można się zadumać nad jego zdolnością do samooczyszczania. Czy po nadużyciach Inkwizycji nie przyszła zmiana? Czy po politycznych intrygach papieży Borgiów i innych nie nastąpiło, przynajmniej częściowe, oderwanie się Kościoła od mechanizmów świeckiej polityki? Czy Kościół mimo ludzkich słabości swoich książąt stale nie wydawał świętych postaci, które naprawdę wskazywały prawdziwą drogę do nieba?

Wydaje się, że Węcławski przestał być księdzem dlatego, że chciał być „nowocześnie” sobą. Sam nawiązuje do własnego doświadczenia, mówiąc o ludziach rozdartych w wierze: „Chodzi o to, że wydarzyło się w ich życiu coś autentycznego teraz i że muszą się wobec tego autentycznie znaleźć”. Co jest jednak „autentycznym” doświadczeniem dla księdza, mało – dla profesora teologii w sutannie? Czy wiara w Boga, który jest racją najwyższą, miłością, która, jak powiada św. Tomasz, „uniesprzecznia” wszystko? Czy też uczucie do kobiety? Świeckiemu, nawet „nowoczesnemu”, może trudno do końca zrozumieć ten dylemat, ale jednak wzdraga się on na myśl, że „nowoczesne” może przesłonić wieczne.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.