Inteligencja, czyli kto?

Barbara Fedyszak-Radziejowska, doktor socjologii, pracownik Instytutu Rozwoju Wsi i Rolnictwa PAN

|

GN 11/2008

publikacja 17.03.2008 12:28

W Polsce partyjna batalia toczy się o inteligencję

Barbara Fedyszak-Radziejowska Barbara Fedyszak-Radziejowska

Rywalizacja największych partii politycznych uruchomiła na nowo spór o rolę polskiej inteligencji. Z jednej strony zarzuca się jej stronniczość, z drugiej sprzeniewierzenie się inteligenckiemu etosowi. Czy przynależność do inteligencji oznacza przyjęcie na siebie szczególnych obowiązków, czy raczej korzystanie z przywilejów i korzyści wynikających z wysokiej pozycji społecznej? Czy inteligencja to wspólnota ludzi o podobnych poglądach, wartościach i celach, popierająca jedną, najbardziej „inteligencką” partię polityczną, czy środowisko wewnętrznie zróżnicowane i podzielone?

Walka o inteligencję
Można powiedzieć, że te pytania nie mają większego sensu, bo w demokratycznym państwie, którego obywatele cieszą się wolnością i pełnią praw obywatelskich, inteligencja dokładnie tak samo jak inne grupy społeczne naturalnie różni się poglądami i rywalizuje o władzę, prestiż, własność czy wysokie dochody. A jednak trudno oprzeć się wrażeniu, że w Polsce partyjna batalia toczy się o całą(!) polską inteligencję. Dla wielu polityków powiedzenie: Kto ma media, ten ma władzę, znaczy w praktyce: Kto ma inteligencję, ten ma władzę. Ostatnie lata przypomniały, jak duże znaczenie dla życia społecznego ma ta wciąż niezbyt liczna grupa. I jakkolwiek inteligencja stanowi mniejszość – prawie 5 proc. mieszkańców wsi i nie więcej niż 15 proc. mieszkańców miast ma wyższe wykształcenie – jej rola w kształtowaniu opinii publicznej jest kluczowa.

To z jej szeregów wywodzą się autorytety społeczne, ludzie sprawujący władzę, to ona tworzy system edukacji od podstawówek do wyższych uczelni oraz kadrę instytutów naukowych. To inteligencja kształci i wychowuje swoich następców i kolejne pokolenia pracowników mediów, szkolnictwa czy administracji publicznej. To intelektualiści nadają kształt debacie publicznej, piszą książki, ustawy, prawo i ekspertyzy, mając znacznie większy niż inni wpływ na opinie o „słuszności” i „niesłuszności” konkretnych idei i poglądów. Z tego środowiska wywodzą się eksperci i doradcy. To inteligencja leczy chorych i zarządza gospodarką, sprawuje pieczę nad finansami, bezpieczeństwem i wymiarem sprawiedliwości. To jej przedstawiciele pracują w prokuraturach i sądach, oskarżając, broniąc i ferując wyroki. Częścią inteligencji jest także duchowieństwo, wykształcone nierzadko lepiej niż inni (30 proc. proboszczów i wikariuszy skończyło drugie, dodatkowe studia).

Elita?
Co chroni nas przed niebezpieczeństwem przekształcenia się inteligencji w świadomą swojej siły „klasę społeczną”, wykorzystującą przewagę do obrony własnych interesów? Wierzymy, że taką funkcję pełni bardzo szczególny, inteligencki etos, poczucie misji i odpowiedzialności. Taka przynajmniej była dotychczasowa tradycja tej szczególnej warstwy społecznej. Odnoszę wrażenie, że wiara w trwałość etosu i poczucie służby już dzisiaj nie wystarczy. Tym, co znacznie skuteczniej ochroni nas przed monopolem inteligenckiego establishmentu, są swobody obywatelskie, mechanizmy demokratyczne, otwarte kanały awansu społecznego oraz autentyczny, a nie deklarowany pluralizm idei i poglądów. Bez rywalizacji „inteligentów” i ich akceptacji dla odmiennych punktów widzenia grożą nam stagnacja, marazm i degradacja elit. Jeden stabilny, zamknięty dla „innych” establishment pozbawiony realnej konkurencji musi prowadzić do obniżenia efektywności i spadku uczciwości w każdym środowisku i na każdym szczeblu struktury społecznej. Kiedy w 2006 roku Polacy już w pierwszej turze wyborów samorządowych wybierali tych samych co poprzednio prezydentów czy burmistrzów, komentatorzy zachwycali się znakomitym (?) stanem „pozapolitycznych lokalnych elit, wolnych od wad partyjnych”. Dzisiaj widać, że taka sytuacja nie zawsze oznaczała sukces demokracji, czasami było to zwycięstwo sitwy, skutecznie chroniącej skorumpowanego, a czasem także zdeprawowanego prezydenta czy burmistrza. Taki układ sprawiał, że opór czy sprzeciw podwładnych wobec niezgodnych z prawem zachowań władzy wydawał się beznadziejny i nieskuteczny. Jak widać, także w strukturach samorządowych potrzebujemy rywalizacji politycznej i partyjnej konkurencji, po prostu potrzebujemy dobrych elit.

Spadek po PRL
To inteligencja stanowi dzisiaj o ich kondycji. Po PRL została nam prawdziwa pustynia. Zniszczono ukształtowane wielowiekową tradycją środowiska właścicieli majątków ziemskich, fabryk, banków, hoteli i przedsiębiorstw. Wyeliminowano polityczne elity wywodzące się z tradycji II RP, znacznie ograniczono role elit związanych z Kościołem katolickim. Po 1989 roku powstał biznes, którego genezę i rzeczywistą rolę w życiu gospodarczym dobrze oddaje przykład R. Kluski i R. Krauzego. Udział establishmentu wywodzącego się ze środowisk uformowanych jeszcze w PRL w administracji publicznej i samorządowej jest wciąż ogromny. Działalność w opozycji solidarnościowej przestała był przepustką do struktur władzy. Słabość związków zawodowych i organizacji pozarządowych niekorzystnie waży na kondycji naszych elit. Jedyny powszechnie dostępny, merytoryczny, egalitarny i demokratyczny zarazem kanał awansu społecznego – studia wyższe – to nasza największa szansa na zróżnicowane i mające poczucie służby elity. A tych nic nie zwolni od odpowiedzialności za powodzenia i niepowodzenia polskiej gospodarki i demokracji. Łatwo narzekać na „niedoskonały lud”, trudniej wziąć odpowiedzialność za kształt Polski. Ale inteligencja nie ma innego wyjścia. Jest wciąż jeszcze najważniejszym uczestnikiem życia publicznego, i to od niej zależy, jaki będzie jego ostateczny kształt.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.