Budujmy arki

Wojciech Wencel, poeata, publicysta, redaktor "Frondy"

|

GN 38/2007

publikacja 24.09.2007 13:05

Nie wstydźmy się archaicznych narzędzi i drewna cedrowego

Wojciech Wencel Wojciech Wencel

Widzieli państwo film Toma Shadyaca „Evan Almigh-ty”? Całkiem przyjemna komedia z dającym do myślenia morałem. Oto świeżo wybrany kongresman Evan Baxter wraz z żoną i trzema synami przeprowadza się z Buffalo do olbrzymiego domu na przedmieściach Huntsville w Wirginii. Jak przystało na republikanina, modli się do Boga, żeby pomógł mu zmienić świat. Stwórca odpowiada na tę prośbę bardzo szybko, ale nie do końca tak, jak chciałby Evan: każe politykowi porzucić obowiązki w Kongresie i zająć się budową arki.

Współczesny Noe przystępuje do roboty zaopatrzony w zestaw archaicznych narzędzi i podręcznik „Budowanie arki dla opornych”. Media mają ubaw, obserwując, jak wymuskany kongresman stopniowo zmienia się w dziwaka z brodą i długimi włosami. Kiedy jednak nadciągają chmury i kruszy się tama na jeziorze, to Evan triumfuje. Potop okazuje się wprawdzie mniej groźny niż jego biblijna wersja, ale trwa wystarczająco długo, by przetransportować arkę pod budynek Kongresu i udaremnić intrygę szykowaną przez skorumpowanych polityków.

Wody potopu
Nie trzeba być specjalnym erudytą, by zauważyć, że scenariusz filmu jak ulał pasuje do sytuacji we współczesnej polskiej kulturze. Przez lata mieliśmy do czynienia z twórcami, którzy chętnie aspirowali do roli autorytetów politycznych czy moralnych. Konsekwentnie budowali „olbrzymie domy”, żeby zrealizować własny plan na zmienianie świata. Dość wymienić takie nazwiska jak Czesław Miłosz, Andrzej Szczypiorski czy Stanisław Lem. W latach 90. ubiegłego wieku, kiedy w życiu publicznym rozdawał karty Adam Michnik, wydawało się, że ta hierarchia jest nie do ruszenia. Ale wtedy nadszedł potop w postaci popkultury i zalał wszystkie rodzime salony. W epoce Dody Elektrody uprawiający tradycyjne mentorstwo pisarze stracili moc wpływania na świadomość Polaków. Choć nadal stawiali naiwne diagnozy społeczne i podpisywali listy protestacyjne, powszechnie uznano ich za nudziarzy.

Świadomość potopu uporczywie towarzyszyła mi podczas lektury tekstu Jarosława Jakubowskiego („Bez prawej nogi”, GN nr 23 z 10.06.2007). Teza, jakoby we współczesnej polskiej kulturze dominowały „środowiska lewicowo-liberalne”, wydała mi się mocno przeterminowana, bo przecież nie ma już żadnych „środowisk”, jest tylko popkultura. A ta nie zna się na ideologii, lecz zalewa wszystko jak leci. Jeśli na jej powierzchni utrzymują się książki twórców politycznie poprawnych w stylu Michała Witkowskiego, Wojciecha Kuczoka czy Doroty Masłowskiej, to dlatego, że są wystarczająco lekkie, a nie „lewicowo-liberalne”.

Ponieważ podejmują modne tematy, takie jak homoseksualizm, przemoc w rodzinie czy mentalność dresiarza, ich okładki chwilowo są obecne w mediach, ale za pięć, dziesięć lat nikt nie będzie o nich pamiętał. Fenomen popularności francuskiego skandalisty Michela Houellebecqa świadczy o tym, że również „konserwatywne” powieści mogą dryfować po wodach potopu, jeśli tylko zawarta w nich krytyka permisywnej cywilizacji zostanie oparta na szczegółowych opisach perwersji seksualnych.

Błogosławiona popkultura
Zasada jest zawsze ta sama: żeby wypłynąć na powierzchnię, trzeba odrzucić ciężki balast filozoficznych i artystycznych ideałów. I stać się popkulturalnym planktonem, który bardzo szybko gnije. Umówmy się, że nie jest to zachęcająca perspektywa dla pisarzy traktujących swoje rzemiosło jako powołanie.
Dlatego narzekanie na popkulturę nie ma dziś najmniejszego sensu. Właściwie wszyscy powinniśmy ją błogosławić, bo dzięki niej klimat w polskim życiu intelektualnym wyraźnie się oczyścił. Skończył się monopol „Gazety Wyborczej”, pseudoautorytetów i cuchnących Peerelem salonów. Zgasły marzenia pryszczatych prawicowców o „rewolucji konserwatywnej”. Pisarze są skazani na samotność, bo nie ma dla nich miejsca ani w polityce, ani w popkulturze.

Samotność długodystansowca
Dla tych twórców, którzy przyzwyczaili się do roli autorytetów, jest to powód do nieustannego lamentowania. Zrzuceni z trybuny popadają we frustrację. Polityka wydaje im się brudna, popkultura wstrętna, życie podłe. Coraz częściej wspominają o wewnętrznej lub zewnętrznej emigracji. Jednak pisarze, którzy w latach 90. byli spychani na margines, mają szansę nie tylko uniknąć tragifarsy, ale i zyskać poczucie wolności, dzięki któremu będą mogli pełniej realizować swoje powołanie. Wystarczy, że porzucą mrzonki o istotnej roli w życiu publicznym, przyjmą postawę pokorną wobec rzeczywistości i wrócą do pisania książek. Inaczej mówiąc: zaczną budować arki jak filmowy Evan. Niby mamy potop, ale wciąż są miejsca na ziemi, gdzie można postawić suchą stopę i nazbierać ce- drowego drewna. Jest to oczywiście równoznaczne z dalszym funkcjonowaniem w samotności, ale czy istnieje lepsza recepta na życie dla pisarza?

W czasach rozpadu inteligenckich salonów alternatywa jest tylko jedna: albo będziemy pływać na arkach, mając nadzieję na docenienie po śmierci, albo zaczniemy flirtować z popkulturą. Nie wstydźmy się więc archaicznych narzędzi i drewna cedrowego. A jeśli ktoś mimo wszystko z zachwytem patrzy w odmęty popkultury, niech na godzinę wskoczy do wody i pisze felietony. W końcu biblijny Noe miał przeprowadzić arkę przez powódź, ale nikt mu nie powiedział, że raz w tygodniu nie może trochę popływać.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.