Słowa, które niszczą...

Barbara Fedyszak-Radziejowska, doktor socjologii, pracownik Instytutu Rozwoju Wsi i Rolnictwa PAN

|

GN 31/2007

publikacja 02.08.2007 09:44

Co dawniej mówiono w maglu, dzisiaj mówi się na uczelniach i w mediach

Słowa, które niszczą...

Listy poparcia i listy protestu, komentarze i polemiki, a wszystko dlatego, że padły słowa, które paść nie powinny. I nie chodzi tu o wyjątkowo obraźliwe i nikczemne słowa byłego prezydenta RP skierowane pod adresem obecnego prezydenta RP, lecz o fragment dziwnego wykładu ojca T. Rydzyka wygłoszonego na WSKSiM w Toruniu. I chociaż były prezydent i ojciec T. Rydzyk wygłosili coś na kształt przeprosin – z mojego, kobiecego, punktu widzenia niewystarczających – co się stać miało, już się stało. Polacy otrzymali czytelny komunikat: to, co dawniej mówiono w maglu lub w spelunce, dzisiaj mówi się na wyższych uczelniach i w elektronicznych mediach. Wystarczy, że ma się ochotę powiedzieć coś „szczerze i od serca” o Prezydencie RP.

Co ślina na język przyniesie
Czy są jakieś szczególne powody, dla których prezydenta wybranego w wolnych, demokratycznych wyborach należy traktować gorzej niż udzielającego się w mediach lekarza, nauczyciela czy księdza? Może ma na swoim koncie wprowadzenie stanu wojennego, podobnie jak jeden z jego poprzedników? A może nie do końca prawdziwie informował wyborców o poziomie swojego wykształcenia? Czy to Lech Kaczyński mało dostojnie zachowywał się na cmentarzu pomordowanych, polskich oficerów w Charkowie lub na lotnisku w Kaliszu, gdy zachęcał swojego ministra do parodiowania Jana Pawła II?

Otóż nie, wszystko, co ślina na język przyniesie, mówi się dzisiaj o prezydencie, który takich zachowań na swoim sumieniu nie ma. Czy to, że bardzo nie lubią go ci, którzy na niego nie głosowali, to naprawdę wystarczający powód? Każdy z nas lubił mniej któregoś z jego poprzedników, a mimo to Lech Wałęsa nigdy nie pozwolił sobie na równie obraźliwy epitet pod adresem A. Kwaśniewskiego.

Może popełniam błąd, przecież to polityka, w której ostre sformułowania, krytyczne opinie i wyraziste określenia są dozwolone. Czy rzeczywiście demokracja, jak kiedyś pisał A. Michnik, „jest ciągłym artykułowaniem partykularnych interesów (...) targowiskiem pasji i emocji, zawiści i nadziei (...) zmieszaniem grzechu i cnoty, świętości i łajdactwa”? S. Michalkiewicz uważa słowa ojca T. Rydzyka za dopuszczalną krytykę w granicach wolności słowa, bo „wolność to także cierpliwe słuchanie rzeczy, które się nam nie podobają”. W tej opinii przypomina A. Michnika, który na początku lat 90. definiował wolność jako „równouprawnienie ludzi grzechu i cnoty, prawdy i oszustwa, miłości i nienawiści”. Czy oznacza to, że S. Michalkiewicz i ojciec T. Rydzyk wolności i demokracji uczyli się od A. Michnika? Naczelny redaktor „Gazety Wyborczej” powinien być ze swoich uczniów bardzo zadowolony.

Po prostu nie wypada
Przyznam, że w wypowiedzi ojca T. Rydzyka najbardziej martwi mnie to, że jego słowa padły w czasie wykładu. Jestem nauczycielem akademickim i nie wyobrażam sobie, by taka paplanina na temat prezydenta, jego żony, Jedwabnego i eutanazji mogła zostać uznana na jakiejkolwiek uczelni za merytoryczną prezentację polityczno-społecznych problemów Polski. Nie wypada opowiadać takich historyjek młodzieży, która przychodzi na zajęcia w przekonaniu, że zdobywa na nich wiedzę i rozwija swoje intelektualne możliwości. Dlatego uważam, że listy pełne oburzenia i żalu, że takich wystąpień „dopuszcza się reprezentant Kościoła”, podobnie jak listy „wierzących katolików szanujących Radio Maryja z jego Ojcem Dyrektorem Tadeuszem Rydzykiem” są niezupełnie na temat. Gdyby podobny wykład nagrali studenci na innej uczelni, moje zmartwienie byłoby podobne. Nie wolno kształcić młodego pokolenia na takim poziomie. A że nie było to tylko „plotkowanie na przerwie”, potwierdza S. Michalkiewicz, mówiąc, że „ojciec T. Rydzyk prosił uczestników wykładu, żeby tego nie powtarzali”.

Przyznam, że spokojnie przyjmuję do wiadomości, że, zdaniem ojca T. Rydzyka, L. Kaczyński go oszukał, bo i ja swojego czasu miałam poczucie, że L. Wałęsa sprawował urząd prezydenta nie tak, jak obiecywał swoim zwolennikom. I chociaż nie mam dzisiaj podobnego odczucia, rozumiem, że są tacy, którzy myślą inaczej niż ja. Nie podoba mi się sposób mówienia Ojca Dyrektora o Marii Kaczyńskiej i nie przekonuje mnie jego intelektualny wywód łączący rezygnację z ekshumacji w Jedwabnem z koniecznością (?) zapłacenia żydowskiej wspólnocie iluś tam milionów dolarów. Wolałabym, by ważna i potrzebna dyskusja o odzyskiwaniu prywatnej własności w RP przez Polaków, Żydów czy wypędzonych lub przesiedlonych Niemców odbywała się na nieco innym poziomie i w nieco innym stylu.

Trudno jednak namówić mnie na słowa oburzenia czy potępienia. Może dlatego, że czytałam już w naszej prasie różne opinie i niewiele jest w stanie mnie zadziwić. Nie tak dawno w „Gazecie Wyborczej” Tomasz Wołek roztaczał taki literacki opis: „Oto trzej gangsterzy szykują się do skoku na bank... trzej szemrani wspólnicy, czwarty udziela błogosławieństwa warunkowego. No i piąty... uznający władzę bossa faktycznego... Kaczyńscy, Lepper, Giertych, Rydzyk. Oto układ rządzący Polską”. A Jan Lityński był łaskaw napisać: „Wystąpienie J. Kaczyńskiego różniła od przemówień W. Gomułki jedynie (?) długość”.

Nie wiem, czy bracia Kaczyńscy wolą być Gomułką, gangsterem, szemranym wspólnikiem czy człowiekiem, który oszukał ojca T. Rydzyka. Ale ja, podobnie, jak wielu obywateli RP, proszę o rozwagę, wszystkie te słowa nie niszczą Lecha Kaczyńskiego, niszczą nas samych, bo degradują obywateli, o których prezydencie można tak mówić i tak pisać.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.