Palma i krzyż

Wojciech Wencel, poeta, publicysta, redaktor "Frondy"

|

GN 14/2007

publikacja 10.04.2007 15:01

Nikt z nas nie chce być Żydem wypędzanym z miasta.

Wojciech Wencel Wojciech Wencel

Rodziców się nie wybiera, księdza proboszcza też. Całkiem słusznie, bo jakby człowiek sprecyzował swoje wymagania, to doszedłby do wniosku, że tylko papież może je spełnić. A przecież papież jest tylko jeden i żeby osobiście mógł objąć milion parafii, trzeba by go sklonować. Wprawdzie genetycy są już o krok od naprawy świata, ale takiego zadania żaden z nich się nie podejmie. I całe szczęście, bo to, co na pierwszy rzut oka wydaje się słabą stroną proboszcza, często okazuje się zbawienne dla wiernych. Parafianie całego świata marzą na przykład o księdzu, który „ma ładne kazania”, lecz większość z nich nawraca się pod wpływem kazań „brzydkich”, czyli takich, które w pierwszym odbiorze są irytujące, niewygodne, a nawet niesmaczne. Dopiero po latach widzimy, że konkretny proboszcz pojawił się w naszej parafii nieprzypadkowo i że również jego słabości były nam do czegoś potrzebne.

Będziemy w telewizji
Proszę sobie wyobrazić Niedzielę Palmową w kościele św. Walentego w Gdańsku Matarni. W świątyni taki tłok, że szpilki nie wciśniesz, nie mówiąc już o brzuchatej sylwetce felietonisty „Gościa Niedzielnego”. Razem z żoną i dziećmi stoję więc na zewnątrz, ciesząc się pierwszymi mgnieniami wiosny i wsłuchując się w dźwięk płynący z przerdzewiałych głośników. Tymczasem proboszcz ogłasza, że dziś nasza parafia będzie w telewizji. Przed godziną wikary miał udzielić wywiadu wysłannikom „Teleexpressu” i teraz czeka nas wielkie, wspólnotowe wydarzenie medialne. Oczywiście nie trzeba dopowiadać, że punktualnie o godz. 17.00 zasiadam przed telewizorem i zaczynam obgryzać paznokcie. Maciej Orłoś gada o polityce i sporcie, następnie jest jakiś teledysk, później tradycyjny żart i... koniec. Gdzie się podział nasz wikary?

Po chwili uświadamiam sobie, że w tym roku Niedziela Palmowa przypada 1 kwietnia, a ja jestem ofiarą primaaprilisowej intrygi proboszcza. Ciekawe, ilu ludzi w parafii – podobnie jak ja – uwierzyło w wywiad z wikarym. Ilu z nas zapamiętało z Mszy właśnie tę krzepiącą informację, że będziemy w telewizji. Mówiąc wprost: komu w Niedzielę Palmową odbiła palma, a kto naprawdę przeżył irytująco długie czytanie z Ewangelii św. Łukasza i poszedł za Chrystusem na Golgotę. Ja raczej nie, a ty?

Wydarzenie medialne kontra Droga Krzyżowa. Siła kontra słabość. Pragnienie uczestnictwa w spektakularnej grze tego świata kontra kontemplacja. Nie wiem, jaka była intencja proboszcza, bo jego poczucie humoru kojarzy mi się z wnętrzem piramidy Cheopsa, ale jestem mu głęboko wdzięczny za tę primaaprilisową prowokację. Dzięki niej uzmysłowiłem sobie bowiem, jak wielka przepaść dzieli nas od żywego chrześcijaństwa. Jak bardzo identyfikujemy się ze wspólnotą na poziomie zewnętrznym i jak mało wiary mamy w to, że może nas połączyć słabość. Nasza własna słabość, w którą wszedł wcielony Bóg, żebyśmy mogli z Nim powstać do nowego życia.

Metrowe suszonki
Inna Niedziela Palmowa. Sandomierz, rok 2005. Stoję w tłumie ludzi zgromadzonych w katedrze i podziwiam rozmach nabożeństwa. Podczas głównego czytania kilkudziesięciu kleryków z miejscowego seminarium śpiewa najpiękniej jak umie: „Na krzyż z Nim!”. Tymczasem młodzież szkolna wznosi wzrok, żeby porównać wysokość palm. Piąta A wyraźnie prowadzi z szóstą B, która się nie przyłożyła i przyniosła zaledwie metrowe suszonki. Sam mam problem, żeby wytrzymać do końca Ewangelii. Czuję jakiś niepokój, ale nie wiem, skąd on się bierze. Przecież wszystko jest zapięte na ostatni guzik w sutannie biskupa: piękne obrzędy, wspaniały wystrój, rzesza wiernych.

Dopiero później, kiedy tubylcy rozjeżdżają się do domów, a ja spaceruję po opustoszałych ulicach, zaczynam myśleć. Stoję przed synagogą przerobioną na bibliotekę i wpatruję się w zwietrzały napis: „Żydzi won!”. Nie zamierzam tu lamentować, że jesteśmy antysemitami, bo ani wcześniej, ani później podobnego hasła w Polsce nie zauważyłem. Niemniej ten napis, odczytany godzinę po Mszy, dotyka mnie do żywego. Tak jakbym sam go wymalował farbą olejną na murze biblioteki.

Żydowska procesja
Powoli przypominam sobie słowa św. Łukasza. O tym Żydzie, którego mieliśmy za idiotę, kłamcę i oszusta. O tym Judajczyku, który oddał się w nasze ręce, żeby nas odkupić. Dość osobliwe uczucie: kochać tych, którzy pragną Twojej śmierci. Wziąć na siebie ich brud i patrzeć, jak wymachują pięściami. Bo włożyłeś prochowe ubranie, które chcieli trzymać w ukryciu.

Nikt nie lubi przyznawać się do słabości. Nikt z nas nie chce być Żydem wypędzanym z miasta. Każdy trzyma palmę w dłoni i czuje się u siebie. Może i fajnie, tyle że z palmy krzyża nie wystrugasz. Podstawą wspólnoty jest słabość, uświadomienie sobie własnej grzeszności, której nie da się zredukować odświętnym ubraniem i piękną liturgią. Jeśli Kościół się odradza, to przez jedność grzeszników, którzy dostrzegają ratunek dla siebie w chwalebnym krzyżu Chrystusa.

Za Sandomierzem jest wzniesienie o wdzięcznej nazwie Góry Pieprzowe. Zamykam oczy i widzę, jak mozolnie wspina się po nim Król Izraela. Moglibyśmy pójść za Nim, ale przecież byliśmy już na Mszy, a dwa razy się nie chodzi. Ktoś jednak idzie za Jezusem. Eteryczna gromadka, którą można dostrzec tylko szeroko zamkniętymi oczami. To Żydzi z napisu na bibliotece, która już od dawna nie jest synagogą. Patrz, jak wynoszą się z książek, pakują walizki obrazków. Nierzeczywiści jak nasza wiara uciekają z miasta na szczyty Gór Pieprzowych. Czyli – mówiąc po ludzku – tam, gdzie pieprz rośnie.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.