Trwanie przy Kościele

Barbara Fedyszak-Radziejowska, doktor socjologii, pracownik Instytutu Rozwoju Wsi i Rolnictwa PAN

|

GN 03/2007

publikacja 22.01.2007 10:14

Zostaliśmy postawieni wobec nietypowego po 1989 r. zadania: być wiernym członkiem wspólnoty w czasie szczególnej próby.

Trwanie przy Kościele

Wiele sformułowań listu biskupów, który odczytano 14 stycznia, było głęboko poruszających i skłaniających do poważnych refleksji. Z szacunkiem słuchałam słów o Kościele, który nie boi się prawdy trudnej, także tej zawstydzającej, do której dochodzenie jest bolesne, i przypomnienia, że przeszłości nie można zmienić, zarówno wtedy, gdy jest chlubna, jak i wtedy, gdy musimy się jej wstydzić.

Gdzie ta katastrofa?
Przeżywamy dzisiaj trudne dni, bo dość niespodziewanie zostaliśmy postawieni wobec nietypowego po 1989 r. zadania – być wiernym członkiem wspólnoty w czasie szczególnej próby. Przyzwyczailiśmy się do dość komfortowych warunków. Kościół to symbol walki z komunizmem, to społeczność, w której pojawiło się pokolenie JPII, duszpasterstwa i wspólnoty parafialne, to rzesze wiernych i praktykujących oraz wspaniałe postaci wielkich hierarchów, z prymasem Wyszyńskim i papieżem Janem Pawłem II na czele.
Gdy dzisiaj, od rana do wieczora, słyszymy słowa o kryzysie Kościoła, o podziałach i konfliktach, gdy niespodziewanie troszczą się o jego przyszłość L. Miller i R. Kalisz, aż trudno uwierzyć, że katastrofa nie jest ani tak wielka, ani tak groźna, jak wynikałoby ze statystycznej „średniej medialnej”. To prawda, że część biskupów bardzo krytycznie oceniła rolę mediów i dziennikarzy, w tym także katolickich, a liczni wierni krytycznie oceniali zachowania części swoich hierarchów, ale w liście biskupów znalazły się słowa zaufania i nadziei: „Dziękujemy za Waszą, Bracia i Siostry, troskę o Kościół i trwanie przy nim w chwilach próby”.

Biskupi wierzą w dobre rozwiązanie dramatycznej sytuacji związanej z rezygnacją z urzędu metropolity warszawskiego. Piszą: „Wierzymy, że nasze obecne doświadczenie przyczyni się do odnowy Kościoła, do większej przejrzystości i dojrzałości jego członków”. Trudno nie zgodzić się z diagnozą biskupów. Całe polskie społeczeństwo potrzebuje „odwrócenia się od zła i pełnego nawrócenia”. I dzięki rezygnacji arcybiskupa, i to tuż przed uroczystym ingresem, wiemy, że w odwracaniu się od zła możemy liczyć na polski Kościół, jego hierarchów i Ojca Świętego Benedykta XVI. To jemu nasi biskupi dziękują, pisząc o swojej wdzięczności za pomoc, decyzję i postawę, dzięki którym „jesteśmy lepiej przygotowani, by odważnie i owocnie przyjąć ten niezwykły czas”.

Przyznam, że w piątek i sobotę, po przyjęciu nominacji przez abp. Wielgusa, toczyłam rozmowy pełne niepokoju o konsekwencje tej decyzji. Jednak miałam równocześnie niezachwiane, dość niezrozumiałe w gruncie rzeczy przekonanie graniczące z pewnością, że doczekam się zmiany decyzji mojego metropolity. Ta pewność była niewzruszona i nie poddawała się katastroficznym rozważaniom mediów i przyjaciół. Tak będzie, powtarzałam z uporem, nie wiem kiedy, może jutro, może za miesiąc lub dwa, ale na pewno tak właśnie się stanie. Skąd to przekonanie? Z historii i doświadczeń mojego Kościoła. Nie wierzyłam, że wśród polskich biskupów i księży nie ma wystarczająco licznych postaci, które byłyby wolne od „uwikłań krzywdzących Kościół”, które potrafiłyby w razie konieczności godnie sprostać także mniej chlubnym fragmentom swojej biografii.

Zmieniamy reguły
Polska potrzebuje, jak piszą biskupi, „odwrócenia się od zła”, i właśnie dlatego wierni oczekują pomocy od Kościoła w rozwiązywaniu podobnych problemów w innych obszarach naszego życia społecznego. Tego „odwrócenia od zła” potrzebują polska polityka, wymiar sprawiedliwości, policja, nauka, kultura, media, dziennikarze i wiele innych środowisk. To, co dzisiaj nazywamy „deubekizacją”, czekało wiele lat na naszą zdolność zrozumienia, że bez ustaw, chociaż trochę wyrównujących krzyczącą niesprawiedliwość w rozdziale zasług i korzyści między oprawców i ich ofiary, III RP nie będzie normalnym, dobrze rządzonym i dającym poczucie bezpieczeństwa państwem. Trzeba zmienić niepokojące reguły, zgodnie z którymi wyżej w hierarchii społecznej usytuowani są ci, którzy utrwalali niedemokratyczny i podległy ZSRR system, i ci, którzy z nim współpracowali, niż ci, którzy takiej współpracy odmawiali, ponosząc tego nierzadko dramatyczne konsekwencje.

Słyszę wypowiedzi, w których siłę esbeckich teczek mierzy się zamieszaniem wywołanym ujawnianiem zawartych w nich treści. A ja mam wrażenie, że niespotykana siła tych teczek tkwi w czymś zupełnie innym. Im więcej ukrytego wpływu na kształt naszych elit mają ci, którzy te teczki kiedyś zakładali, tym bardziej szyderczo brzmi ich dzisiejszy śmiech. Im więcej znaczą „ich ludzie” w życiu gospodarczym, społecznym i politycznym, tym głośniej śmieją się z bezsilności tych, którzy kiedyś stawili im skuteczny opór.

A to, że mieli czelność kształtować elity polskiego Kościoła, że wybierali tych, którym dawali paszport, i tych, którym odmawiali, że od ich decyzji zależało, kto przeżyje, kogo zdyskredytują w oczach innych kapłanów plotką, a kogo od siebie uzależnią, jest koszmarem, od którego trudno się uwolnić. To boli i nie dziwię się, że ten ból czasami wyzwala pragnienie ucieczki, uchylenia się od rozwiązania problemu, a nawet ostre podziały wewnątrz wspólnoty, która nie jest pewna, która droga jest najlepsza.

Ale jeśli, jak piszą biskupi, całe polskie społeczeństwo potrzebuje „odwrócenia się od zła”, to nic dziwnego, że od swojego Kościoła oczekujemy dobrego przykładu i pomocy. Dobrze się stało, że mimo bólu i trudności możemy na ten dobry przykład liczyć. Podobnie jak w sobotę przed uroczystym ingresem, mam silne przekonanie, że wolno, jak po grudzie, ale wszyscy wspólnie przejdziemy tą „ciemną doliną”, wierni, katoliccy dziennikarze, księża, zakonnicy i hierarchia mojego Kościoła.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.