Bójka w teatrze

Wojciech Wencel, poeta, publicysta, redaktor 'Frondy'

|

GN 46/2006

publikacja 08.11.2006 16:00

Dziewczyny, nie wychodźcie za panów na literkę 'p'!

Wojciech Wencel Wojciech Wencel

Źle się dzieje w państwie duńskim, jeszcze gorzej w państwie polskim. Jak donosi „Dziennik”, po niedawnej premierze jednoaktówek Samuela Becketta w krakowskim Teatrze Słowackiego doszło do mordobicia. Krytyk literacki, profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego Michał Paweł Markowski miał uderzyć w twarz znanego pisarza, tłumacza i reżysera teatralnego Antoniego Liberę.

Jeśli to prawda, nic w Krakowie nie będzie już takie jak dawniej. W teatrach zaroi się od kiboli Wisły i Cracovii, dzwon Zygmunta zamilknie na zawsze, a gołębie odlecą do pobliskich Katowic i będą przechadzać się po parapetach redakcji „Gościa Niedzielnego”, umilając pracę ludziom o gołębich sercach. Producenci piwa, których produkty od lat przegrywały pod Wawelem z wytrawnymi winami, nareszcie pozwolą sobie na szyderczą reklamę: „Krakowowi gratulujemy profesorów!”, a tanie linie lotnicze otwarcie skierują swoją ofertę do miłośników mocnych wrażeń: „Leć do miasta profesora Markowskiego. Gwarantujemy wszystko z wyjątkiem powrotu”. Na oczach milionów Polaków mit Krakowa jako stolicy rodzimej kultury runie jak domek z kart Piatnika (królewska talia „Polonia”) i nikt nie zdoła poskładać go na nowo.

Kwestia honoru
Zanim jednak to nastąpi, warto poznać motywy, które kierowały krewkim krytykiem literackim podczas jego akcji w teatrze. Otóż nieco wcześniej na łamach „Tygodnika Powszechnego” Markowski przedstawił Liberę jako straszliwego bufona, który zajmuje się głównie odmienianiem przez przypadki słówka „ja”. A ponieważ bohaterowi felietonu taka wizja się nie spodobała, profesor ukarał go dodatkowo ciosem w szczękę. Powiedzą państwo: – Biedny Libera. Owszem, biedny. Ale mnie w całym tym zamieszaniu z pogranicza baśni i kryminału najbardziej żal innej postaci.

Markowski twierdzi mianowicie, że bijąc pisarza, bronił honoru swojej żony, którą ten miał posądzić o współautorstwo feralnego tekstu. Żona zarzeka się wprawdzie, że nic o zamiarach męża nie wiedziała, a felieton przeczytała z przykrością, gdyż z Liberą łączy ją praca w teatrze. Ale kto słucha wyjaśnień kobiety, kiedy w grę wchodzi rywalizacja prawdziwych mężczyzn? Tak czy inaczej pisarz dostał w twarz i honor pani Markowskiej został uratowany. Szkoda tylko, że porywczy profesor niezwłocznie po ataku oddalił się z miejsca zdarzenia, pozostawiając wstrząśniętą żonę pod opieką wroga, który po opatrzeniu ran przystąpił do jej pocieszania. Markowski był już wtedy na Plantach, a może i dalej, niechybnie ciesząc się z perspektywy namaszczenia na polskiego Che Guevarę.

Nie wiem, co dokładnie zdarzyło się w Teatrze Słowackiego. Biorę pod uwagę i taką możliwość, że historia została zmyślona przez pisarza i profesora, którzy za kilka tygodni triumfalnie obwieszczą nam, że pragnęli rozruszać skostniałe życie kulturalne, a przy okazji udowodnić głupotę mediów. Niezależnie od epilogu nachodzą mnie jednak smutne refleksje natury obyczajowej.

Ciasteczka i gazety
Choć feministki wmawiają nam, że najtrudniej żyć matkom z wielodzietnych rodzin, które zostały rzekomo ubezwłasnowolnione przez tyranów ze stoczni lub neokatechumenatu, prawda jest zupełnie inna. Najcięższy los mają oczywiście żony panów na literkę „p”: profesorów, pisarzy, poetów, prozaików, piosenkarzy, polityków, publicystów i innych pseudointelektualistów. Już nawet nie chodzi o to, że ich mężowie śpią do dwunastej, upijają się częściej niż inni i nie potrafią naprawić pralki ani telewizora. Gorzej, że wciągają żony do swych ambicjonalnych rozgrywek.

Dziewczyna, która kilkanaście lat temu wychodziła za mądrego filozofa czy innego romantycznego poetę, po ślubie musi powtarzać do znudzenia, że A to grafoman, B cham, a C jest po prostu głupi. Okazuje się bowiem, że wielkie idee mają twarze konkretnych ludzi i aby nauka czy poezja posunęły się naprzód, ktoś musi od czasu do czasu dostać w mordę. Biada kobiecie, która odmówi legitymizacji tego procederu. Wielka miłość skończy się jak w piosence Świetlików „Znowu się kłócą”, melorecytowanej przez Bogusława Lindę: „Ona zawsze wieczorem z telewizorem ciasteczka wcina. On przy gazecie na parapecie naprawia świat”.

Rezygnuję z Nobla
A jednak wiele młodych kobiet wciąż popełnia ten sam błąd: daje się uwieść pięknym słowom i perspektywie posiadania sławnego męża, by potem pluć sobie w brodę. Do nich kieruję mój apel: – Nigdy i pod żadnym pozorem nie wychodźcie za panów na literkę „p”! A jeśli już to się wam przydarzy, módlcie się, aby mąż nie dostał przypadkiem Nagrody Nobla. Według badań statystycznych, przytoczonych niedawno przez „Gazetę Wyborczą”, większość noblistów wkrótce po powrocie ze Sztokholmu rozwodzi się z dotychczasowymi towarzyszkami życia i nawiązuje kontakty z młodszymi o kilkadziesiąt lat pannami. Widocznie Nobel zaspokaja ich próżność na tyle, że nie potrzebują już szukać potwierdzenia swoich tez o grafomanii A, chamstwie B oraz głupocie C i mogą naprawdę poświęcić się wielkim ideom. W tym przypadku idei celebracji zmysłowej młodości.

Ponieważ sam mieszczę się w kategorii panów na literkę „p”, wszystko, co napisałem, dotyczy również mojego życia. Dwanaście lat temu udało mi się uwieść za pomocą wierszy wspaniałą dziewczynę z Kaszub i dziś mogę jej tylko współczuć. Nie zmienia to faktu, że Bogu dziękuję za cud naszego małżeństwa. A gdyby komuś przyszło kiedyś do głowy nagradzać mnie literackim Noblem, z góry oświadczam, że zrezygnuję z tego wyróżnienia. Wolę mieć prawdziwą miłość w domu niż głupie pokusy za płotem. Poza tym, jak czuliby się A, B i C, gdybyśmy nagle przestali o nich gadać?

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.