Którym tyle zawdzięczam

Władysław Bartoszewski, historyk, były minister spraw zagranicznych

|

GN 08/2006

publikacja 22.02.2006 09:50

Nie jest niczyją zasługą, że żyje długo, ale jest winą niedostrzeganie znaków, jakie spotkał na swej drodze.

Władysław Bartoszewski Władysław Bartoszewski

Nieubłagany kalendarz przypomniał mi, że 19 lutego kończę 84 lata. Niespecjalnie ważne to urodziny, bo „nieokrągłe”, ale im się jest starszym, tym bardziej tego typu dni w kalendarzu skłaniają do pomyślenia o przeszłości. W tym i o ludziach, którym zawdzięcza się, że jesteśmy tacy, jacy jesteśmy. Nie jest przecież niczyją zasługą, że żyje dość długo, ale jest niewątpliwie winą niedostrzeganie znaków, jakie spotkał na swej drodze. Sam zbyt mało oddawałem się refleksji w młodości. Nie brakowało wielu poważnych kłopotów: 19 lat ukończyłem w obozie Auschwitz I, z kolei 25, 26, 28, 29, 30, 31, 32 – w komunistycznych więzieniach, a do szczególnie ważnych urodzin zaliczam te, które przyszło mi obchodzić z przyjaciółmi w ośrodku internowania w Jaworzu koło Drawska Pomorskiego. Tam skończyłem lat 60.

Jeżeli mogę dopatrzyć się jakiejś ciągłości j konsekwencji w tym, co mnie w życiu obchodziło, czego chciałem i dlaczego chciałem, to pierwsza wdzięczna myśl biegnie do trzech księży, którzy odegrali w moim (zresztą nie tylko w moim) życiu szczególnie ważną rolę.

Nauczyciel na ołtarzach
Pierwszym z nich był ksiądz Julian Chrościcki (1892–1973), prefekt w Gimnazjum im. św. Stanisława Kostki, które mieściło się w Warszawie przy ul. Traugutta 1. Nasze gimnazjum nie było szkołą wyznaniową, ale działało pod patronatem Kościoła. Większość uczniów pochodziła z rodzin ziemiańskich albo inteligencji miejskiej, ale wielu naszych kolegów było synami robotników i chłopów, uczęszczającymi do gimnazjum ze względu na rozległy i rozsądny system stypendialny. Ksiądz Chrościcki przygotowywał naszą klasę w roku szkolnym 1930/1931 do Pierwszej Komunii Świętej, do której przystąpiliśmy w 1931 roku w pokarmelickim kościele św. Józefa na Krakowskim Przedmieściu. Chodziliśmy tam w każdą niedzielę ze sztandarem naszego gimnazjum na obowiązkową Mszę szkolną. Uważaliśmy to za oczywiste. Ksiądz Chrościcki uczył mnie religii do 14. roku życia.

Potem – w ramach kursu historii Kościoła – stać się miałem uczniem dyrektora naszej szkoły, ks. Romana Archutowskiego (1882–1943). Pamiętam jego ogromną życzliwość i wnikliwe zainteresowanie, gdy odwiedził mnie w domu, chorującego po zwolnieniu z Auschwitz w kwietniu 1941 roku. Gestapo aresztowało go we wrześniu 1942 r. Został poddany brutalnemu śledztwu, ale po miesiącu zwolniony, znów aresztowany i osadzony na Pawiaku w nocy z 10 na 11 listopada 1942 roku. „Przebaczał prześladowcom, współwięźniów otaczał szczególną opieką duchową, nauczał prawd wiary, pocieszał i spowiadał. Dla Niemców najcięższym przestępstwem księdza Romana była pomoc, jakiej udzielał Żydom (...) Współtowarzysze niewoli budowali się jego niezłomną postawą i miłością nieprzyjaciół”. Zesłany do obozu koncentracyjnego na Majdanku 25 marca 1943 roku, zmarł tam w Niedzielę Palmową 18 kwietnia 1943 r.

Do zupełnie wyjątkowych satysfakcji mego życia zaliczam udział w Mszy świętej, odprawionej przez Jana Pawła II w czerwcu 1999 r., gdy Roman Archutowski wyniesiony został na ołtarze. Do dziś dziwnie mi pomyśleć, że historii naszego Kościoła uczył mnie człowiek, który miał się stać jednym z męczenników za wiarę, wierny w stopniu doskonałym swemu powołaniu kapłańskiemu i oddany ojczyźnie.

Dziwnym trafem, także jesienią 1942 roku, do więzienia gestapo trafił ks. Julian Chrościcki. Maltretowany, szczuty psem, dotkliwie poraniony i wywieziony 17 stycznia 1943 r. na Majdanek, doczekał się jednak przeniesienia stamtąd do więzienia na zamku lubelskim, i dzięki przemyślnym działaniom konspiracyjnym skreślony został w maju 1944 roku z listy więźniów jako rzekomo zmarły. Zmarł 9 września 1973 roku, kochany przez ludzi, którym świadczył dobro, proboszcz parafii we Włochach, wtedy pod Warszawą.

Przenikliwy spowiednik
Księdza Jana Zieję (1897–1991), kapłana z diecezji pińskiej, dane mi było poznać w Warszawie dopiero w 1942 roku, w jednej z najtrudniejszych chwil mojego życia. Zwolniony dzięki staraniom PCK, którego byłem pracownikiem, z obozu koncentracyjnego, rozdarty wewnętrznie i zagubiony, natrafiłem na księdza Zieję. W czasie spowiedzi przekonał mnie, że cierpienia doznawane przez nas mają sens, jeśli wyciągniemy z nich odpowiednie wnioski dotyczące praktycznej postawy wobec ludzi prześladowanych i cierpiących, wobec wszystkich ludzi, bez różnicy płci, wieku, narodowości, czy wyznania.

Zwrócił mi też uwagę na szczególny obowiązek wobec ludzi wtedy najbardziej prześladowanych w naszym bliskim otoczeniu. A byli nimi skazani przez Niemców na śmierć Żydzi. Sam ratował, kogo się dało, uważając, że spełniał tylko swój obowiązek. Gdy pracowałem w latach 60. nad książką dokumentującą przypadki pomocy niesionej cierpiącym i ginącym Żydom, ojciec Jan, jak go nazywaliśmy, wspomagał mnie chętnie informacjami, notatkami i relacjami, jakie do niego wpłynęły. Do końca życia działał na rzecz obrony praw człowieka, m.in. w Komitecie Obrony Robotników. Stał się dla mnie, i dla wielu innych, jednym z niebeatyfikowanych świętych naszego czasu.

Julian Chrościcki, Roman Archutowski, Jan Zieja – trzej kapłani, ludzie bardzo różni od siebie, ale wszyscy niezwykli, którym tyle zawdzięczam...

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.