Zaufanie

Barbara Fedyszak-Radziejowska, doktor socjologii, pracownik Instytutu Rozwoju Wsi i Rolnictwa PAN

|

GN 47/2005

publikacja 21.11.2005 11:50

Jeśli pozwolimy sobie wmówić, że Polska dzieli się na lepszą i gorszą, trudno będzie skleić nieodpowiedzialnie rozbitą wspólnotę

Zaufanie

Sejm udzielił mniejszościowemu rządowi K. Marcinkiewicza wotum zaufania. Wszyscy posłowie SLD i PO, partii, która nieznacznie przegrała z PiS, głosowali przeciwko powołaniu tego rządu. Różnice programowe, osobowościowe i polityczne interesy okazały się zbyt duże, by powołać gabinet PiS–PO. Trudno to wyjaśnić wyborcom, których w kampanii zapewniano o nieuchronności powstania koalicji konserwatywno--liberalnej oraz o wielu zbieżnościach programowych obu partii. Liderzy zapewniali, że wspólnie chcą działać na rzecz uzdrowienia państwa i gospodarki.

Niemiecki kompromis
U naszych zachodnich sąsiadów sytuacja wydawała się podobna. Przedterminowe wybory odbyły się w Niemczech 18 września, tydzień wcześniej niż w Polsce. Wybory wygrała koalicja CDU/CSU, ale jej przewaga nad SPD okazała się nieduża i stworzenie rządu tylko przez chadeków lub tylko przez socjaldemokratów okazało się niemożliwe. Partie z przeciwnych stron sceny politycznej rozpoczęły rozmowy nad wspólnym programem tzw. wielkiej koalicji.

Po czterech tygodniach ciężkich negocjacji powstał 100-stronicowy projekt umowy. Mimo dużych różnic programowych, doświadczeni i biegli w swoim rzemiośle politycy znaleźli wyjście z sytuacji. W. Thierse (SPD) podsumował rezultat tak: „Obie strony mogą być w równym stopniu zadowolone, co niezadowolone”.

Kompromis objął wiele szczegółowych ustaleń; przyjęto stopniowe podniesienie wieku emerytalnego z 65 do 67 lat, zmniejszenie ochrony pracowników przed zwolnieniami oraz zniesienie wielu ulg i subwencji. Rozwiązaniom „liberalnym” towarzyszą „solidarne”, np. wprowadzenie podatku (45 proc.) od rocznych dochodów przekraczających 250 tys. euro i uruchomienie programu inwestycyjnego wartości 25 mld euro w celu ożywienia koniunktury gospodarczej. W umowę wpisano „wagę stosunków z USA”, „dalszą integrację europejską” oraz powstanie w Berlinie „widocznego znaku” upamiętniającego wypędzenia zamiast Centrum dla Wypędzonych. Wynik rozmów pokazuje, że liderzy obu partii musieli wielokrotnie ustępować ze swoich racji na rzecz porozumienia.

W przyszłym tygodniu umowa koalicyjna będzie tematem zjazdów wszystkich trzech partii (CDU, CSU, SPD) i jeżeli delegaci wyrażą zgodę na taki jej kształt, 22 XI Bundestag wybierze A. Merkel na nowego kanclerza Niemiec.

Nie porównuję sytuacji w Polsce i Niemczech po to, by zwiększyć poziom frustracji moich rodaków i głosić, iż niemieckie rozwiązanie jest lepsze. Wielu niemieckich komentatorów, związkowców i przedstawicieli przemysłu ostro skrytykowało treść umowy. Chcę jednak zauważyć, że niemieccy politycy zrobili wszystko, by swoim wyborcom dać rząd silny, stabilny, cieszący się większościowym poparciem wiarygodnych partii. Potraktowano poważnie konsekwencje wyniku wyborów i powołano rząd „równowagi” między CDU/CSU i SPD. A wymóg zatwierdzenia umowy koalicyjnej przez zjazdy delegatów trzech partii dowodzi, że ich przywódcy wiedzą, co to jest demokracja wewnątrzpartyjna. Nic dziwnego, że frekwencja wyborcza w Niemczech jest wyższa niż w Polsce. I to nie z powodu dobrze zredagowanych apeli intelektualistów.

Rząd niewielkich szans
Mniejszościowy rząd K. Marcinkiewicza nie ma wielkich szans na sprawną i efektywną realizację przedwyborczych obietnic. Arytmetyka sejmowa jest bezlitosna. Być może są takie zadania, którym sprosta, np. przejrzyste i uczciwie zarządzanie państwem, zmiany w policji, prokuraturze i służbach specjalnych. Ale w równie ważnych, a może nawet ważniejszych sprawach gospodarczych rząd będzie zmuszony do lawirowania między PO i Samoobroną. Będzie trwać, a nawet zarządzać, ale zaufanie do polityków pozostanie na bardzo niskim poziomie. A może spadnie jeszcze niżej i trudno będzie dalej udawać, że wszystko jest w porządku.

Moim zdaniem, odpowiedzialność za brak koalicji spoczywa przede wszystkim na politykach PO. Sympatycy Platformy z równym przekonaniem mówią tak o politykach PiS. Gdyby iść tropem niemieckich doświadczeń, to po wyborach prezydenckich naturalną reakcją PO na wstępne propozycje PiS – marszałek i połowa ministrów – powinna być decyzja o koalicji i wejście w negocjacje „aż do skutku”. Żadnych wstępnych warunków, tylko ciężka praca, także konflikty, napięcia, ale wszystko rozwiązywane bez mediów i dziennikarzy. Gdyby PiS jedynie markowało zamiar stworzenia wspólnego rządu, ostateczny wynik i przebieg negocjacji byłyby tego dowodem. Tymczasem politycy PO zerwali rozmowy na samym początku i wybrali epatowanie społeczeństwa sloganami o „twarzy Leppera” i „moherowej koalicji”. Konflikt o marszałków uważam za pozorny ­– zdeterminowani partnerzy rozwiązaliby go bez problemów.

Bardzo chciałabym za kilka miesięcy przyznać się do pomyłki i stwierdzić, że mniejszościowy rząd K. Marcinkiewicza radzi sobie o wiele lepiej niż „wielka koalicja” w Niemczech. Ale nawet gdyby tak było, pozostanie poczucie zawodu wielu wyborców, owocujące spadkiem zaufania do polityków. Jeśli dodatkowo pozwolimy sobie wmówić, że Polska dzieli się na lepszą i gorszą, a zamożni i wykształceni wyborcy wybierają mądrzej niż biedni i gorzej wykształceni, trudno będzie skleić tak nieodpowiedzialnie rozbitą wspólnotę. Może więc warto wrócić do negocjacji i rekonstrukcji rządu lub, jako program minimum, do merytorycznej koalicji parlamentarnej PiS–PO?

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.