Spór o "dobro wspólne"

Barbara Fedyszak-Radziejowska, doktor socjologii, pracownik Instytutu Rozwoju Wsi i Rolnictwa PAN

|

GN 07/2005

publikacja 16.02.2005 01:39

Demokracja polega nie tylko na wrzucaniu kartek do urny raz na cztery lata. Warunkiem wolnych wyborów jest wiedza o politykach.

Spór o "dobro wspólne"

Socjologowie, filozofowie i politolodzy toczą spory o treść pojęcia „dobro wspólne”. Nie wdając się w szczegóły, różnice zdań dotyczą i tego, co składa się na „dobro wspólne”, i tego, jak licznej większości potrzeba, by to ustalić. Czasami to, co dla naukowców bywa przedmiotem skomplikowanych dociekań, dla ludzi praktyki bywa oczywistością, a intuicja okazuje się lepszym przewodnikiem w poszukiwaniu „dobra wspólnego” niż naukowe studia. Spory wokół listy zasobów IPN przypomniały, jak trudno porozumieć się w kwestii „dobra wspólnego”.

Demokracja
Ważną wartością współtworzącą „wspólne dobro” jest demokracja, chociaż wielu uważa, że „w gruncie rzeczy nie ma znaczenia, czy rządy są demokratyczne, czy niedemokratyczne”. Systemy totalitarne i autokratyczne mają sprawny aparat władzy i wspierających go licznych aparatczyków. System demokratyczny bez obywatelskiego zaangażowania słabnie i karleje. Bywa, że pod maską „skuteczności” władzy ukrywa się dążenie rządzących do koncentracji władzy i do ograniczania zakresu kontroli sprawowanej przez media i obywateli.

Czasami mówi się, że największą zaletą demokracji jest gwarancja pokojowej zmiany ekipy rządzącej w terminie określonym procedurą. Stabilność władzy jest wartością, i tylko poważne powody uzasadniają skrócenie kadencji. Dojrzałe demokracje poznajemy po gotowości rządzących do rozpisania przedterminowych wyborów. Jeśli w trakcie kadencji rządząca partia traci akceptację i przegrywa ważne referendum, wybory do Parlamentu Europejskiego lub władz lokalnych, a także gdy rząd traci stabilną większość w parlamencie, przeprowadza się wcześniejsze wybory. Tak dzieje się w krajach o stabilnej demokracji. Tak, niestety, nie dzieje się w Polsce. W III RP tylko raz skrócono kadencję Sejmu – gdy upadł rząd H. Suchockiej.

Lewica zdaje się znacznie bardziej przywiązana do władzy. Mimo iż rząd M. Belki nie ma stabilnej większości w Sejmie, a wyniki sondaży zapowiadają poparcie niewiele powyżej progu 5 proc., Rada Krajowa SLD podjęła decyzję przeprowadzenia wyborów dopiero jesienią. I ani liczba poważnych afer, w które zamieszani są politycy SLD, ani złożona przez Belkę obietnica przeprowadzenia wyborów wiosną nie mają znaczenia. I żeby było śmieszniej, a może smutniej, politycy SLD uzasadniają swoją decyzję „dobrem wspólnym”.

Prawda
Kolejne „dobro wspólne”, o którym warto pisać i mówić, to Instytut Pamięci Narodowej i kondycja polskiego dziennikarstwa. Pretekstem stało się skopiowanie przez B. Wild-steina ewidencji IPN, by pokazać ją dziennikarzom i przekonać, że warto korzystać z ustawowych możliwości poznania prawdy o działalności agentury SB.

Klimat panujący w znaczącej części elit gospodarczych i politycznych wciąż jest wrogi lustracji, mimo iż przez minione 15 lat sondaże jasno pokazywały, że większość społeczeństwa jest za lustracją, za odsunięciem agentów SB od pełnienia funkcji publicznych oraz za możliwie szerokim dostępem do teczek osób inwigilowanych i szykanowanych przez SB.

B. Wildstein zajrzał do swojej teczki i odkrył, podobnie jak jego koledzy z opozycji, prawdę o tajnych współpracownikach SB, którzy po 1989 roku cieszyli się niezasłużonym szacunkiem bohaterów podziemia. Ujawnił prawdę, ale nie znalazł naśladowców. A przecież analiza zawartości teczek pokrzywdzonych pozwala, przynajmniej częściowo, nadrobić straty spowodowane niszczeniem akt tajnych współpracowników za czasów ministra Kiszczaka.

Lustracja obywatelska, polegająca na stopniowym odkrywaniu śladów działalności zarówno cynicznych pseudoopozycjonistów, jak i złamanych przez SB nieszczęśników w naszych teczkach, przebiega tak, jakbyśmy nie rozumieli jej znaczenia. Nic dziwnego, że B. Wildstein postanowił przypomnieć swoim kolegom o odpowiedzialności dziennikarza.

Demokracja polega nie tylko na wrzucaniu kartek do urny raz na cztery lata. Warunkiem wolnych wyborów jest wiedza o politykach. Jeśli dziennikarze nie pomagają nam w poznaniu prawdy o osobach kandydujących do najwyższych funkcji publicznych, nie tylko w polityce, lecz także w mediach, nauce czy gospodarce, to nasze wybory są fikcją. Może dlatego przestajemy w nich uczestniczyć. Największe afery polityczno-gospodarcze z udziałem polityków SLD wyraźnie pokazały powiązania ludzi tajnych służb PRL z elitami władzy i gospodarki III RP.

Słudzy prawa do prawdy
Dziennikarz ma chronione ustawą prawo do niekonwencjonalnego działania. Nie musi zgadzać się z Oleksym, który powiedział: „Najchętniej spaliłbym wszystkie teczki i nakazał (sic!) pójść do przodu”. Jedni szukają prawdy, inni zgadzają się z przewodniczącym SLD, pisząc o B. Wildsteinie – barbarzyńca, a skopiowaną przez niego listę IPN nazywając ubecką.

To nie B. Wildstein jest odpowiedzialny za lęk i upokorzenie tych, których nazwiska figurują w rejestrze IPN, mimo iż nie byli tajnymi współpracownikami. Pozornie stosunek do lustracji to naturalna różnica poglądów. W praktyce jest tak, że B. Wildstein stracił pracę, a dziennikarze podgrzewający antylustracyjną atmosferę mają się świetnie.

Spór o treść „dobra wspólnego” zdają się wygrywać, mimo wszystko, intuicyjni praktycy, a nie „teoretycy moralnej wrażliwości”. Kolegium IPN nie ugięło się pod antylustracyjną presją, wielu dziennikarzy stanęło w obronie B. Wildsteina, setki pokrzywdzonych sprawdza w przyspieszonym tempie zawartość swoich teczek.

Nawet premier Belka obiecał dodatkowe środki dla IPN. Może więc „dobro wspólne” jest bytem znacznie bardziej realnym, niż się teoretykom socjologii i politologii wydaje.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.