Synodalne skrajności

Aleksander Bańka

Powoli kończy się etap diecezjalny zainaugurowanego przez papieża Franciszka Synodu „o synodalności”. Co wniósł do rzeczywistości polskiego Kościoła? Co z niego pozostanie? Episkopaty poszczególnych krajów rozpoczynają prace nad syntezą gromadzonych przez ostatnie miesiące materiałów – owoców synodalnych spotkań. Ale już dziś możemy być pewni jednego: owoce będą proporcjonalne do tego, co sami w ów synod włożyliśmy.

Synodalne skrajności

Minione miesiące to czas dla mnie niezwykle intensywny. Dosłownie tysiące kilometrów  zjechane po Polsce, wiele spotkań, rozmów, sympozjów, wykładów. Setki pytań, często wątpliwości, przykładów entuzjazmu i zapału, ale też dystansu, obojętności a nawet wrogości. Franciszkowy proces synodalny od początku rodził wiele skrajności. Z jednej strony poczucie – słuszne zresztą – że bardziej niż o diagnozy i pomysły na przezwyciężenie kościelnych kryzysów chodzi w nim o doświadczenie słuchania, spotkania, dialogu, rozeznawania; o pewien synodalny styl budowania wzajemnych relacji, który mógłby pomóc przezwyciężyć wewnątrzkościelne podziały, a w stosunku Kościoła do świata – znaleźć wspólne punkty „przecięcia” i otworzyć nowe perspektywy dla aktywności ewangelizacyjnej oraz apostolskiej. Z kolei z drugiej strony – wciąż i w wielu miejscach artykułowane obawy, że proces synodalny to zakamuflowana „opcja niemiecka”, że Papież chce zdemokratyzować Kościół i rzucić go na łup modernistom, że za plecami uczestników synodalnych spotkań wszystko zostało już ukartowane i dogadane. Co? Oczywiście doktrynalne zmiany, które mają uczynić z Kościoła jakiś panchrześcijański ruch otwarty na liberalne i lewicowe postulaty moralne. Przez ostatnie miesiące wielokrotnie mierzyłem się z tymi skrajnościami, słuchałem, dyskutowałem, próbowałem tłumaczyć i wyjaśniać. Jakie wrażenie pozostawiły we mnie synodalne i okołosynodalne spotkania?

Czytaj też: Dokąd nas prowadzi Franciszek?

Przede wszystkim takie, że zaproponowany przez Ojca Świętego proces synodalny – jeśli nie skupimy się na wypełnianiu ankiet, dywagacjach, teoretyzowaniu i spekulacjach, lecz na szczerej rozmowie i dzieleniu się własnym przeżywaniem Kościoła – może przynieść i faktycznie przynosi niezwykłe owoce. Mam w pamięci obrazy i słowa osób – zarówno prezbiterów jak i świeckich – którzy szczerze i z radością mówili o różnicy, jaką wniosły synodalne spotkania w ich wzajemne relacje na poziomie parafii, o nowych projektach czy inicjatywach, które z nich się zrodziły, a wreszcie – o pragnieniu kontynuacji tego synodalnego doświadczenia w przyszłości. Jednocześnie zostały mi jednak w pamięci także twarze obojętne i chłodne – na przykład tych, którzy potraktowali synodalne spotkania jako zło konieczne, obowiązek do spełnienia lub irracjonalny wymysł Papieża – kolejne zadanie do odhaczenia w nabrzmiałej od wielu innych spraw agendzie. Nie mam wątpliwości, że tam, gdzie synod został zredukowany do wymiaru niewygodnej powinności i maksymalnie sformalizowany, nie należy spodziewać się żadnych większych owoców. Mam również pewność, że cenną różnicę i pozytywną zmianę przyniesie tam, gdzie przyjęto go z otwartym sercem. Nie chodzi przy tym wyłącznie o zmianę na poziomie kościoła powszechnego – efekt synodalnych sprawozdań, które już wkrótce zaczną spływać do Watykanu z episkopatów poszczególnych krajów. Bardziej chodzi nawet o kościół lokalny, o parafialne małe grupy, w których odbyło się synodalne spotkanie. Zazwyczaj spisywano z niego jakieś wnioski, które przekazano do właściwej komórki diecezjalnej, a stamtąd – dalej, jako część większej całości. To ważne i cenne, ale nie najważniejsze. Najistotniejsze rzeczy miały dokonywać się bowiem na poziomie samego spotkania, słuchania, rozmawiania o Kościele. Dla wielu, przyzwyczajonych do dzielenia się swoją wiarą w swoich środowiskach było to coś zupełnie naturalnego. Dla innych – doświadczenie czegoś nowego. Co ono wniosło? Wiele zależało od stylu i klimatu samego spotkania. Synodalność to nie posiedzenie ekspertów od naprawiania Kościoła; to wspólna modlitwa, bliskość, uważność, życzliwość, otwartość i duchowe relacje. Z tego duchowego stylu bycia wyrasta wzajemne słuchanie się, dialog i rozeznawanie. On też ma moc wprowadzania rzeczywistej zmiany. Wierzę, że w polskim Kościele, wśród wiernych często podzielonych, skłóconych, pełnych podejrzliwości i wzajemnej wrogości, jest nadzieją i szansą. Czy realną? Nie ma tu prostej odpowiedzi i chyba dopiero przyszłość to zweryfikuje. Pewne jest tylko, że ten synod pomnoży w nas i odda naszym lokalnym Kościołom to, co sami w niego włożyliśmy.  

Czytaj też: W Polsce zapominamy o misyjności Kościoła