Dziurawy parasol Ameryki

Jacek Dziedzina

|

GN 25/2022

publikacja 23.06.2022 00:00

W Europie jest już 100 tys. żołnierzy amerykańskich. Nadal jednak najwięcej w krajach, które są najmniej narażone na rosyjską agresję.

Amerykański transporter opancerzony M1126 „Stryker” na defiladzie w Warszawie. Amerykański transporter opancerzony M1126 „Stryker” na defiladzie w Warszawie.
Wojtek Łaski /East News

Różnie można przedstawiać dane dotyczące zwiększającej się obecności US Army w Europie. I każda wersja będzie do pewnego stopnia prawdziwa. Tak jak prawdziwe jest stwierdzenie, że szklanka jest do połowy pełna, jak i to, że do połowy pusta. Tyle że w tym wypadku nie chodzi o to, czy ktoś postrzega rzeczywistość optymistycznie (w połowie pełna), czy pesymistycznie (w połowie pusta). Chodzi o chłodną analizę (nie)możliwości, jaką stwarza taki, a nie inny rozkład sił.

Dzielenie szabel

Jak zatem prezentować dane o amerykańskiej obecności na Starym Kontynencie? Można podać liczbę całkowitą – w sumie ok. 100 tys. żołnierzy, faktycznie najwięcej od dwóch dekad – która sprawia wrażenie, że Europa jest bezpieczniejsza. Zwłaszcza w kontekście pojawiających się jeszcze parę lat temu sygnałów, że Stany Zjednoczone mogą z Europy powoli się wycofywać, zmuszając ją do zwiększenia środków na własną obronę. Można i trzeba też uczciwie przyznać, że najwięcej Amerykanów przybyło w Europie Środkowo-Wschodniej – faktycznie, z 20 tys. nowych żołnierzy wysłanych do Europy w tym roku kilkanaście tysięcy rozmieszczono w naszym regionie, najwięcej w Polsce (ok. 10 tys.). Można też jednak powiedzieć, że zwiększona obecność amerykańska w naszej części Europy i tak nie przełamuje istniejącej dysproporcji: nadal zdecydowana większość wojsk amerykańskich stacjonuje w krajach zachodnich, które są najmniej narażone na atak ze strony Rosji. I choć każda z tych trzech wersji zgadza się pod względem nominalnym, to już przełożenie ich na realia strategiczne jest kwestią do dyskusji. Z tego właśnie powodu nie jest to bynajmniej dylemat, czy mówić, że szklanka jest pełna do połowy czy też do połowy pusta, ale w tym wypadku raczej: pełna w niespełna 20 proc. czy pusta w ponad 80 proc. (oczywiście z perspektywy naszego regionu). Tu zasadne jest pytanie, dlaczego istniejąca ciągle dysproporcja nie zmieniła się mimo rosnących od lat zagrożeń ze strony Rosji. Bo zdecydowanej przewagi obecności amerykańskiej w Niemczech czy Włoszech nie da się już dziś wytłumaczyć tylko względami historycznymi. I jeśli 10 czy nawet 5 lat temu Waszyngton miał opory, by w Polsce i krajach bałtyckich znacząco (nie symbolicznie) zwiększyć obecność wojsk amerykańskich, to dziś wszelka „ostrożność” w tej kwestii zwyczajnie nie wytrzymuje próby czasu.

Skoro jest tak dobrze…

Dlaczego mówię o ostrożności w sytuacji, gdy jednak obecność wojsk amerykańskich w Europie Środkowo-Wschodniej wzrosła ponaddwukrotnie tylko w ciągu ostatnich miesięcy? Skąd ten sceptycyzm, skoro oprócz samych Amerykanów flankę wschodnią dodatkowo wzmacnia obecność prawie 10 tys. wojsk NATO z innych krajów członkowskich? Po co skupiać się na pustej części szklanki, skoro mimo, owszem, dalszego wzmacniania stałych brygad w Niemczech i Włoszech Amerykanie równolegle umieścili w Polsce kolejną brygadę powietrznodesantową oraz dwie brygady pancerne, do tego ze wsparciem artylerii rakietowej (tu akurat podział na Niemcy, Polskę i Litwę)? Ba, skąd to narzekanie, skoro skorzystaliśmy nawet na przesunięciach sił amerykańskich: z Niemiec Amerykanie wysłali do Polski dwie baterie Patriot, a 1000 żołnierzy przerzucono do Rumunii i równocześnie kilkuset żołnierzy amerykańskich z Włoch przeniosło się do krajów bałtyckich. Do tego trzeba dodać liczne ćwiczenia Amerykanów z naszymi wojskami i wzmocnienie patroli lotniczych w całym regionie. Czy to naprawdę ciągle za mało, by spać spokojnie i nie obawiać się ataku ze strony Rosji?

Słabość w mocy?

Odpowiedź znajduje się zarówno w samych liczbach, jak i deklaracjach administracji amerykańskiej. Powiedzmy sobie jasno: 20 tys. amerykańskich żołnierzy w Polsce, z czego większość – to istotne – nie stacjonuje nawet w pobliżu wschodniej granicy, nie jest wystarczającą siłą odstraszającą potencjalnego agresora. Bo chodzi o odstraszenie właśnie, a nie o przyzwolenie na atak, z nadzieją, że może uda się pokonać wroga ze wsparciem sojuszników.

Po drugie – ciągle nie ma jasnego sygnału z Waszyngtonu, czy powstające u nas bazy mają szansę zmienić charakter z rotacyjnych na stałe, tak jak w Niemczech. Jak dotąd deklaracje ludzi z otoczenia Joe Bidena (ale i wcześniej Donalda Trumpa) sprowadzały się raczej do stwierdzeń, że wszystkie ostatnie przemieszczenia wojsk USA w Europie mają charakter tylko tymczasowy, po to, by „uspokoić sojuszników”. Już nawet w tych deklaracjach można wyczytać pewną słabość: celem nie jest odstraszenie Rosji, ale „uspokojenie” krajów flanki wschodniej NATO. A to zdecydowanie coś innego niż realne odstraszenie agresora. Bo nas może faktycznie działania Amerykanów „uspokajają”, ale w praktyce, patrząc na chłodno, niewiele zmieniają w możliwościach obronnych, o odstraszaniu nie mówiąc. Przecież wspomnianych kilkuset żołnierzy przemieszczonych z Włoch do krajów bałtyckich, najbardziej narażonych – obok Mołdawii i Polski – na rosyjski atak, to śmiech przez łzy. A publikowane przez ostatnie lata raporty czołowych ośrodków analitycznych z Europy i USA pokazywały jasno, że w razie agresji Litwa, Łotwa i Estonia musiałyby bardzo długo czekać na mocne wsparcie sojuszników, by skutecznie odeprzeć atak.

Interes USA

Choć sytuacja Polski wydaje się teoretycznie nieco lepsza, to i u nas w najbardziej narażonych na atak miejscach brakuje realnej siły odstraszającej. Trudno zrozumieć, dlaczego tzw. przesmyk suwalski, którego zajęcie pozwoliłoby Rosjanom połączyć się z Kaliningradem z terytorium Białorusi, nie jest dziś jednym z najbardziej chronionych miejsc w Europie, choć w samych analizach NATO ten region jest określony jako jeden z najbardziej newralgicznych na świecie. Mówiąc zupełnie wprost, gdyby wojska amerykańskie miały spełniać faktycznie rolę odstraszającą wroga, 100 tys. żołnierzy US Army nie powinno być rozrzuconych dziś po całej Europie, z akcentem na bezpieczne Niemcy czy Włochy, ale powinno stacjonować wzdłuż wschodnich granic od Estonii przez Polskę po Rumunię. A w „starej” Europie powinno dodatkowo znaleźć się 50 tys. Amerykanów. Takie proporcje miałyby sens. Nie tylko dla naszego bezpieczeństwa. To Amerykanie przecież mają interes w tym, by cała Europa nie stała się ponownie poligonem wojny światowej. To interes USA wymaga, by amerykańska obrona powietrzna i marynarka wojenna chroniły takie miejsca jak terminal LNG w Świnoujściu, do którego dociera gaz m.in. zza Atlantyku.

Na czyj koszt?

Być może dojdzie do jakiegoś przełomu podczas zbliżającego się szczytu NATO w Madrycie (29–30 czerwca). Być może wtedy Amerykanie zadeklarują, że również w Europie Środkowej powstaną stałe bazy wojsk amerykańskich, a nie tylko rotacyjne, jak w tym momencie. Tu oczywiście jest wiele problemów, które Biały Dom musi brać pod uwagę. Nie chodzi tylko o konieczność dogadania się w tej kwestii z pozostałymi krajami NATO (choć tu opór Niemiec czy Francji będzie oczywisty), ale również o zwykłe wyzwanie logistyczne, jakim byłoby na przykład przeniesienie znacznych sił z Niemiec do Polski czy na Litwę. Trzeba pamiętać, że to przedsięwzięcie obejmujące nie tylko żołnierzy, ale też ich rodziny, a tym samym całą infrastrukturę związaną z ich życiem w danym kraju. I tu dochodzimy do kwestii, która zależy również od Polski: czy jesteśmy gotowi taką stałą obecność Amerykanów sfinansować. Korea Płd. płaci ogromne kwoty za obecność amerykańskich żołnierzy. Nie ma wątpliwości, że taki dylemat w ogóle nie powinien istnieć i polski elity powinny być zgodne co do tego, że tak jak zakup najnowocześniejszej broni, również utrzymywanie stałych baz USA na naszym terytorium to inwestycja w bezpieczeństwo. Oczywiście w ramach negocjacji można ustalić, kto jaką część kosztów ponosi (bo Amerykanie też mają swój interes w tym, by nas chronić), ale trzeba być gotowym, by znaczną ich część jednak pokryć we własnym zakresie.

Broń atomowa nad Wisłą?

Wiele zależy od rozwoju sytuacji na froncie wojny Rosji przeciwko Ukrainie. Być może Amerykanie uznają, że wystarczy mocno dozbroić Ukraińców i nadal osłabiać sankcjami Rosję, by skutecznie odsunąć niebezpieczeństwo rozlania się wojny na całą Europę. A wtedy temat stałych baz w Polsce stanie się mniej nośny politycznie również w samych Stanach Zjednoczonych. To jednak byłoby tylko odsunięciem problemu w czasie. Bo nawet jeśli Ukraińcom uda się ostatecznie odsunąć agresora – w co ciągle chcemy wierzyć, choć staje się to coraz trudniejsze do wykonania – to nikt na Zachodzie nie bierze pod uwagę realnego pokonania Rosji. A to oznacza, że problem, jakim jest ten (s)twór cywilizacyjny, będzie narastał w kolejnych latach i dekadach. I może grozić kolejną wojną. Ukraińcy mogą „kupić” (a raczej okupić własną krwią) Europie kilka lat pokoju, ale w planowaniu strategicznym myśli się dekadami do przodu. A to wymaga przedefiniowania amerykańskiej obecności w Europie i postawienia akcentu na wyraźną przewagę tych wojsk w naszym regionie. Stałe bazy na Litwie, w Polsce czy w Rumunii? Broń atomowa na terytorium Polski? To już nie żadne science fiction, tylko scenariusz, który musi być poważnie rozważany przez strategów wojskowych i politycznych. I wiele wskazuje na to, że takie dyskusje są prowadzone na najwyższych szczeblach.•

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.