Pracusie z NKWD

Jarosław Dudała

|

GN 35/2006

publikacja 23.08.2006 22:14

– W tej czaszce widać dziurę po kuli i ślad po uderzeniu tępym przedmiotem. To znaczy, że ktoś dobił rannego – mówi ukraiński prokurator Andriej Amons nad jednym z grobów w podkijowskiej Bykowni. To las, w którym pochowano w tajemnicy około 30 tys. ofiar NKWD.

Pracusie z NKWD Krzysztof Kusz

Prawdopodobnie część z nich to Polacy z tzw. ukraińskiej listy katyńskiej. Dlatego w Bykowni pracuje teraz polsko-ukraińska ekipa ekshumacyjna. Działa na zlecenie polskiej Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa i we współpracy z jej ukraińską odpowiedniczką. Ekspedycją kieruje prof. Andrzej Kola – archeolog z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu. Stronę ukraińską reprezentuje emerytowany prokurator Andriej Amons. Właśnie w prokuraturze w 1994 r. po raz pierwszy usłyszał on o Bykowni. – To największe tego typu cmentarzysko na Ukrainie – uważa prok. Amons. Według niego, idący na śmierć więźniowie nie wiedzieli, co ich czeka. Byli prowadzeni do specjalnej celi. Tam osobiście rozstrzeliwał ich komendant więzienia. Kto?

Nazwiska morderców
– Rzecz w tym, że w okresie represji przewinęło się tu wielu komendantów. Był kapitan Szaszkow, Worobiow, inni… Wszyscy są wymienieni w książce, którą wydałem 2 miesiące temu – mówi prok. Amons. – Do rozstrzeliwania używano broni o małym kalibrze, najczęściej pistoletów margulin i karowin. Mały kaliber to mało krwi, małe ryzyko, że kula wyjdzie z drugiej strony i zrykoszetuje. Ale ponoć czasem trzeba było cztery razy strzelić, żeby zabić – dodaje Olaf Popkiewicz, młody archeolog należący do 12-osobowej polskiej ekspedycji, pracującej od lipca w Bykowni. Prowadzi dalej, do miejsca, w którym ciężarówki z ciałami wjeżdżały na tajny cmentarz. – Dokoła niego prowadziła tzw. czarna droga. Nawet dziś wystarczy dobrze kopnąć w ziemię, żeby zobaczyć w niej czarny żwir – mówi archeolog. Na zewnątrz drogi wzniesiono szczelny trzymetrowy płot z desek. – Tu była brama, a tam dwa budynki: jeden mniejszy (może wartownia?), a drugi większy, podmurowany – ­pokazuje Popkiewicz. Gdyby nie jego wskazówki, trudno byłoby się tego domyślić. Wokół tylko sosnowy las.

Wojna trwa
– Teraz to wszystko jest zarośnięte drzewami, ale tu widać jakby amfiteatr – wskazuje archeolog. – Podobno w 1941 r. odbywały się tu egzekucje, wykonywane pospiesznie w obawie przed nadciągającymi Niemcami. Karabin maszynowy miał być ustawiony na tamtej górce. Podobno wykopano w tym miejscu całe wiadra amunicji do karabinu lebel. Według niepotwierdzonych przekazów, strzelał z niej francuski karabin maszynowy chauchat – dodaje Popkiewicz. – Wojna trwa, dopóki ostatni żołnierz nie zostanie pochowany – uważa Dymitr Prichodźko, jeden z pracujących w Bykowni ukraińskich robotników, wyspecjalizowanych w pracach ekshumacyjnych. – Robimy to z serca, rozumie pan? Nie mogę powiedzieć, że to lubię, ale to święta sprawa. Przecież tu leżą niewinnie zamordowani ludzie! – zapala się Dymitr, który ma osobisty powód, żeby odkrywać miejsca pochówku ofiar stalinizmu.

Przeżył
Dziadkowi Dymitra udało się w czasie wojny wyrwać z okrążenia. Złamał w ten sposób sławetny rozkaz Stalina: Ni szaga nazad!(ani kroku w tył!) Znaczyło to tyle, że czerwonoarmista ma walczyć albo umierać, ale nie wolno mu się cofnąć. Dziadek Dymitra wycofał się i został za to skazany na rozstrzelanie.

– Kula przeszła mu o tak – mówi Dymitr, pokazując, że pocisk otarł się tylko o miejsce nad uchem. – Szły tam potem jakieś kobiety i wykopały go żywego. Umarł 40 lat później – opowiada Ukrainiec. Aby zbadać, co kryje ziemia w bykowniańskim lesie, geodeci wojskowi sporządzili w 2001 roku mapę cmentarzyska. Teren, liczący 5,3 hektara, podzielono pionowymi i poziomymi liniami, poprowadzonymi w 2-metrowych odstępach. W miejscach będących na mapie punktami przecięcia się tych linii, prowadzi się odwierty.

Damskie torebki i złote koronki
Świdrami geologicznymi wydobywa się na powierzchnię to, co jest ukryte pod warstwą gleby: czasem zwykły piasek, a czasem kości, guziki z orzełkiem, polskie mundury, a nawet damskie torebki. Miejsca wykonanych odwiertów zaznaczane są palikami. Jeśli coś się znajdzie, na paliku zawiązywany jest pasek biało-czerwonej folii. Tak poznaje się zarysy grobu, który jest następnie przekopywany. – Na razie mamy w ten sposób przeszukany jeden hektar. To żmudna metoda, ale nie ma innej – mówi prof. Kola. Dodaje, że atmosfera wokół działalności kierowanej przez niego ekspedycji jest tak dobra, że na prośbę strony ukraińskiej potrwa ona trzy, a nie – jak planowano poprzednio – dwa miesiące.

Władze Ukrainy zdają sobie sprawę, że poszukując grobów polskich ofiar NKWD, ekipa prof. Koli odkrywa sprawy ważne dla Ukraińców. – Oni chcą tu zbudować pomnik, a także muzeum pamięci narodowej – mówi profesor, podkreślając, że koordynacja tych działań ze strony polskiej należy do Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa. Pracą ekspedycji interesują się też media z Ukrainy, a nawet z Niemiec.

Do połowy sierpnia badacze dokonali tysiąc odwiertów, zlokalizowali 115 grobów i przekopali nieco ponad 20 z nich. Groby mają średnio wymiary: 2x2 lub 3x3 metry i głębokość 2,2–2,6 m. Dwa groby są pewnie polskie, dwa dalsze prawdopodobnie też. – Znaleźliśmy w nich np. koronki ze złota, ale innego niż to używane na Ukrainie – mówi prof. Kola.

Hieny
– Niestety, wszystkie groby, które dotąd badaliśmy, były już wcześniej rozkopywane przez okoliczną ludność, poszukującą obrączek, złotych zębów itp. Potem teren był porządkowany za pomocą spychacza. Efekt jest taki, że natrafiliśmy dotąd tylko na jeden grób, w którym kości leżały w układzie anatomicznym – dodaje. W poszukiwaniach pomaga wykrywacz metalu. – Znaleźliśmy np. srebrny szkaplerz oraz medalik z polskim kościołem zmartwychwstańców w Wiedniu – mówi Olaf Popkiewicz.

– Trafiła się nawet bawełniana damska halka – dodaje archeolog Dominika Siemińska, doktorantka z Uniwersyteu Mikołaja Kopernika w Toruniu. Po rozkopaniu grobów znalezione w nich kości badane są przez antropologa, a potem trafiają w te same miejsca – do ziemi.

Są tylko pakowane w plastikowe worki dla ułatwienia kolejnych ekshumacji, jeśli takowe okażą się potrzebne. Ale nie wszystko wraca do ziemi. Na pewno nie stanie się tak z odnalezioną w Bykowni pieczęcią ukraińskiej GPU (poprzedniczki NKWD).

Cenne znalezisko
Na pieczęci widnieje herb Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej (ze słońcem i kłosami) oraz napis w dwóch językach – ukraińskim i rosyjskim. Historycy twierdzą, że pieczęć była używana tylko w latach 1922–1924. Prawdopodobnie trafiła do dołu w Bykowni, wraz z rzeczami osobistymi należącymi do ofiar mordów. W Bykowni pojawiają się polski attaché wojskowy w Kijowie, płk Krzysztof Kucharski, i konsul Anna Nowakowska.

Składają kwiaty pod pomnikiem, bo tego dnia – 15 sierpnia – przypada święto Wojska Polskiego. Płk Kucharski chłodno podchodzi do efektów badań w podkijowskim lesie. – Ataszat wojskowy na razie się tym nie zajmuje. Są wstępne ustalenia, że mogą tu spoczywać ludzie z listy katyńskiej. Ale to, co się tu znajduje, to szczątki. Równie dobrze mogą to być oni, jak i inni ludzie, którzy używali odzieży wojskowej. Miejmy nadzieję, że w końcu znajdziemy tych naszych biedaków – mówi pułkownik.

Szukam kuzyna
Chwilę później – poruszenie. Znaleziono kilka leżących razem czaszek i długich kości.
– Zakopali ludzi i na grobie zasadzili sosnę – komentuje prok. Amons. Rzeczywiście, kości zostały odsłonięte dosłownie pod korzeniami kilkudziesięcioletniej sosny. Mimo upiornej przeszłości Bykowni, historycy starają się zachować profesjonalny spokój. Z największym trudem przychodzi to zapewne Mieczysławowi Górze. To pracujący w Bykowni archeolog muzealnik, starszy kustosz z Muzeum Archeologicznego i Etnograficznego w Łodzi, a zarazem wiceprezes Federacji Rodzin Katyńskich. – Mój kuzyn, por. Józef Kornat, jest na ukraińskiej liście katyńskiej – mówi Mieczysław Góra. – Bardzo bym chciał znaleźć tu identyfikator porucznika Józefa Kornata, ale to tylko marzenie…

Wołające krzyże
Dziś do Bykowni dojeżdża się inną drogą niż 70 lat temu. Najpierw jest to sześciopasmowa droga wylotowa z Kijowa na północny wschód. Za tablicą oznajmiającą wyjazd ze stolicy Ukrainy skręca się w prawo, w sosnowy las. Na jego skraju stoi pomnik, przedstawiający więźnia czekającego na egzekucję. Parę kroków dalej kamienny obelisk i stalowe krzyże o ramionach uniesionych w górę, jakby w geście modlitwy czy skargi. Po przejechaniu niespełna kilometra w głąb lasu widać rozkopaną ziemię, ludzkie czaszki. Na pniach drzew tabliczki ze zdjęciami i nazwiskami ludzi pomordowanych w tym miejscu, wstęgi w kolorach narodowych Ukrainy i tzw. ręczniki – tradycyjne ukraińskie chusty z charakterystycznymi wzorami. W głębi krzyż – pomnik. W 2001 r. modlił się tam Jan Paweł II.

Czarne wrony
Ponura historia Bykowni rozpoczęła się w roku 1937. Z lasów państwowych wydzielono wówczas dla NKWD 4,5 hektara sosnowego boru. Tak naprawdę to NKWD wzięło sobie ponad 5 hektarów, ale kto wtedy śmiałby im to mieć za złe... Dokoła tajnego cmentarzyska usypano ze żwiru wspomnianą już czarną drogę. To po niej poruszały się samochody przywożące zwłoki. W prasie pojawiły się informacje, że były to auta z napisem „Chleb”, żeby mieszkańcy Kijowa nie domyślili się, co naprawdę znajduje się wewnątrz.

Prokurator Amons nie potwierdza tego. Mogły to być samochody NKWD, którymi przewożono więźniów. Nazywano je „czarnymi wronami”. Ale najpewniej były to zwykłe ciężarówki. – W każdym razie samochody z trzech kijowskich więzień przyjeżdżały tu co noc – mówi prok. Amons. Jeśli się weźmie pod uwagę, że cmentarzysko było zapełniane przez nieco ponad 4 lata i leży na nim ok. 30 tys. ludzi, to okaże się, że pracusie z kijowskiego NKWD dzień w dzień mordowali ok. 20 osób.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.