Msza na dnie kanionu

ks. Sławomir Czalej

|

GN 29/2006

publikacja 13.07.2006 22:21

Maj 1981 r. Postrzelony Jan Paweł II walczy o życie. W tym samym czasie grupa polskich kajakarzy również walczy o życie, spływając dziewiczą rzeką Colca w Andach Peruwiańskich. Przeżyli cudem, tak jak Papież.

Msza na dnie kanionu Msza na dnie kanionu. Jacek Majcherczyk

– Kiedy wyruszaliśmy na wyprawę Canoandes’79, która zamiast planowanych trzech miesięcy trwała trzy lata, moja mama dała mi zdjęcie wycięte z okładki polskiej gazety. Widniał na nim wizerunek Jana Pawła II i podpis: »Papież z Polski«. To zdjęcie stało się dla nas »tarczą Opatrzności« – mówi wzruszony Jerzy „Yurek” Majcherczyk, kapitan pontonu, uczestnik polskiej wyprawy do Peru.

Zdjęcie nakleili na karoserię samochodu. Przemierzyło z Yurkiem, Jackiem Boguckim, Zbigniewem Bzdakiem, Piotrem Chmielińskim, Andrzejem Piętowskim i później z Krzysztofem Kraśniewskim i Stefanem Danielskim tysiące kilometrów. Polscy kajakarze przepłynęli m.in. rzeki Meksyku, Gwatemali, Nikaragui, Ekwadoru, Panamy. Wśród nich dwanaście było „dziewiczych”. Dzięki zdjęciu Papieża pozwolono im wjechać do Hondurasu.

Normalnie byłoby to niemożliwe, ponieważ Polska była według honduraskich pograniczników trzecim po ZSRR i NRD najbardziej komunistycznym krajem na świecie. – Oficer powiedział, że wszyscy Polacy to komuniści. Wtedy pokazałem mu zdjęcie Papieża i zapytałem, skąd jest Papież i czy on też jest komunistą. No i facet się załamał i nas puścił… – mówi Yurek. W Nikaragui natomiast przydzielono im na przejazd przez kraj „smutnego pana” w reakcji na to, że towarzysze z Polski, pomimo ich ciepłego przyjęcia, nie chcieli podrzeć zdjęcia wroga postępu nr 1. Nigdy nikt ich nie napadł, w wielkich miastach nie okradł. „Coś” im ciągle pomagało. Pewnego razu zatrzymali się na moment „za potrzebą”. W chwilę później na ich oczach droga z hukiem obsunęła się w dół.

13 maja 1981 roku kajakarze dowiadują się w Chivay o zamachu w Rzymie. 17 maja po morderczym wysiłku znoszą „drogą Inków” sprzęt do wsi Cabanaconde. Było to jedyne miejsce, gdzie mogli rozpocząć spływ rzeką Colca w najgłębszym kanionie na świecie. – Spływ zaczął się w dniu 18 maja, a więc w dzień urodzin Papieża, z czego nawet wtedy nie zdawaliśmy sobie sprawy – mówi Piotr Chmieliński. Wyprawa miała trwać tydzień. Skończyła się 33-dniową odyseją. Walczyli na dnie kanionu z żywiołem i głodem, podobnie jak w tym samym czasie Papież walczył o życie w rzymskim szpitalu. I tak jak on cudem ocaleli. Kiedy na swojej trasie spływu odkryli wodospady – nie wiedząc, czy Papież żyje – nazwali je bez wahania jego imieniem. Od 28 maja 1981 r. noszą nazwę Cascadas de Juan Pablo II i do niedawna była to jedyną nazwa geograficzna poświęcona papieżowi z „dalekiego kraju”.

Dwadzieścia pięć lat po tamtych wydarzeniach – pod patronatem TV Polonia, Polskiego Radia a także „Gościa Niedzielnego” – schodzimy do Colki, aby przy wodospadach odprawić pierwszą w historii Mszę św. w podziękowaniu za Jana Pawła i ocalenie życia. Życia, które chyba dla wszystkich, którzy tam zeszli, nabiera innego smaku.

Nareszcie Peru,
a właściwie milionowa Arequipa. Dobrze jest stanąć pewnie na ziemi po awaryjnym lądowaniu na Antylach Holenderskich z powodu zepsutego nad Kolumbią silnika. Drugie co wielkości miasto kraju Inków wita nas rześkim powietrzem – wysokość niewielka, bo 2340 m. – oraz bajecznym widokiem gigantycznego, czynnego i ośnieżonego wulkanu Misti wznoszącego się prawie na 6000 m!

Wulkanów w okolicy jest dużo więcej: Pichu Pichu, co oznacza Szczyt Szczytów czy Chanchani. Miasto jest białe, zbudowane z kamienia wulkanicznego. Biała katedra, białe domy, ulice zaprojektowane i wybrukowane przez inż. Ernesta Malinowskiego, który w Peru jest bohaterem narodowym.

Ale miasto jest jednocześnie obłędnie kolorowe. Zwłaszcza kolory rdzawo-pomarańczowe i niebieskie słynnego klasztoru dominikanek St. Catalina. To najbardziej fascynujący przykład kolonialnej architektury sakralnej Peru, nie tyle klasztor, co całe „miasto” otoczone murami. W latach świetności żyło w nim w zupełnej izolacji 450 sióstr zakonnych, dzisiaj w wydzielonej części zaledwie kilka. Nie sposób opisać srebrnych i złotych ołtarzy czy sukienek Matki Bożej w katedrze i pobliskich kościołach. Dzisiaj tutejsza wiara jest jednak często przeniknięta wierzeniami pogańskimi. Złoto i srebro prawdziwej wierze raczej nie pomogło…

Miastu, które w 1985 r. odwiedził Jan Paweł II, prawdziwego kolorytu nadają jednak ludzie. Sprzedawcy lalek, kolorowych kilimów, wieśniacy. W ich ubiorze czas jakby zatrzymał się w miejscu. Chociaż biedni, często czują się zażenowani koniecznością proszenia o napiwek czy datek. Piękne dziewczyny spuszczają wzrok i uśmiechając się, potrafią się jeszcze zawstydzić. McDonalda nie ma, ale pomimo biedy czuję jakieś inne bogactwo, którego w Polsce niestety już brakuje…

Sam nie wiem, co to dokładnie jest. Wprawdzie bogatsze domy posiadają wysoki mur a na nim kable z prądem pod napięciem – wiadomy znak tego, że można tu stracić pieniądze, a może i życie – ale nigdy nie poczułem zagrożenia. Raczej zaciekawienie. Zwłaszcza moim dwumetrowym wzrostem, kontrastującym z przeciętną mieszkańców Peru. Chociaż nazwa założonego przez Inkę miasta oznacza w języku keczua „arica pay” – czyli „zostańmy tutaj”, my jedziemy rano do Chivay.

Syndrom Jonasza
Trzeciego dnia od przybycia do „białego miasta” wczesnym rankiem ruszamy na Kordylierę Zachodnią Andów, aby po jej pokonaniu dotrzeć w pobliże doliny Colki. Po drodze mijamy ubogie favele, dzielnice nędzy. Dwa niewielkie autokary przemierzają pustynną krainę, gdzie opady należą do najniższych na świecie.

Dojeżdżamy do miejsca, gdzie w październiku 2002 r. miała miejsce tragedia. Dziesięcioosobowa grupa Polaków z Katowic z peruwiańskim pilotem, który studiował w Polsce, postanowiła w ciągu jednego dnia pojechać z Areqiupy nad Colkę i tego samego dnia wrócić. Nie wiadomo, kto wykazał się większą lekkomyślnością: tour-operator czy turyści. Wycieczka zdezelowanym autobusem – po drodze zepsuł się dwa razy, nie miał świateł (!) – kosztowała „jedynie” 25 dolarów i… życie ośmiu śpiących pasażerów i dziewiątego, który zmarł już w szpitalu. Kierowca jechał w nocy za innym samochodem. W pewnym momencie stracił z nim kontakt wzrokowy i zamiast skręcić pojechał prosto w… stumetrową przepaść. „Wieczny odpoczynek…” – zaczynam odmawiać modlitwę przy symbolicznym grobie udekorowanym biało-czerwoną flagą. Zanim dojedziemy do Przełęczy Wiatrów, mijając po drodze liczne wulkany, psuje nam się autokar. Kierowcy spokojnie wyciągają mnóstwo różnych części zamiennych. Nie pierwszyzna widać… Zaczynam się zastanawiać, czy nie jestem kimś w rodzaju biblijnego Jonasza. Zepsuty aparat fotograficzny, potem awaria silnika nad Kolumbią… Zaczynam się modlić, żeby mi nie padł mój mini-disc. Bez niego stracę z pamięci tak wiele ważnych wypowiedzi. Tymczasem „coś” zaczyna nam wyraźnie przeszkadzać w zamiarze odprawienia Mszy św. Najlepsze jednak dopiero przed nami.

Autobus rusza. Na takim pustkowiu człowiek zaczyna szanować wodę, dostrzega jej wartość i znaczenie. Chyba musi przeżyć i ekstremum w życiu, żeby dostrzec wartość płynącej w nim łaski wiary… Jedziemy coraz wyżej. W przyśpieszonej aklimatyzacji pomaga nam żucie liści koki i herbata. Jest to zwyczaj powszechny na dużych wysokościach, a samą kokę – traktowaną jako lekarstwo – można kupić wszędzie. Samo żucie jej z odrobiną specjalnej soli pomaga w oddychaniu i wytwarza nieprawdopodobne ilości śliny. Poprawia też nieco humory… Po drodze, już powyżej 4000 m, mijamy pole, na którym pasą się najszlachetniejsze lamowate – wikunie. Zarówno lamy, guanako, alpaki jak i wikunie pochodzą z rodziny wielbłądów, ale tylko te ostatnie są pod ścisłą ochroną. Dawniej jedynie Inka mógł mieć zrobiony z ich wełny płaszcz. Dzisiaj „Inką” może zostać każdy właściciel pokaźnego konta. Sam szalik z takiej wełny kosztuje 1000 dolarów! Kapelusz to wydatek minimum 2500 dolarów. Na przełęczy nikt nie chodzi za szybko. Podręczny GPS nieubłaganie wskazuje 4905 m npm. Widać Kordylierę Centralną Andów. Przy okazji natrafiamy na kolejny przejaw neopogaństwa, czy może raczej pogaństwa ciągle żywego: to ułożone z kamieni kopczyki ku czci miejscowych bóstw. Setki, jak okiem sięgnąć. Wiatr, który je omiata, ma nieść modlitwy w przestworza. Nie wolno pod żadnym pozorem żadnego zburzyć, żeby zbudować swój. Ponoć nieszczęście murowane…

To niesłychane, że na tych wysokościach znajdują się „zajazdy”, gdzie można wypić herbatę z koki czy kupić indiańskie wyroby. Zachwycają, a właściwie zastanawiają mnie dzieci. Są jakoś dziwnie dorosłe. Spod umorusanych nosków rzadko wydziera uśmiech. Dzieci potrafią siedzieć wiele godzin w oczekiwaniu na turystów po to, żeby mama sprzedała jakiś obrus, albo żeby turysta zostawił kilka soli za zdjęcie zrobione z dzieckiem i maleńką lamą. Najmniejsze dzieci tkwią w pozycji półleżącej pod stoiskami z wyrobami. Trudno uwierzyć, ale nigdy nie słyszałem ich płaczu czy narzekania. Jakby wyczuwały, że ich obecność mogłaby spłoszyć dwutygodniowych poszukiwaczy przygód, przybyłych z lepszego świata.
W nocy temperatura potrafi spaść poniżej zera i nawet jadąc przez rozgrzane zbocza gór często przejeżdżamy po zalodzonych rzekach, których lodu nie mogą w ciągu dnia roztopić palące promienie słońca.

Kołchoz konkwistadorów
Na wysokości 4700 m. przejeżdżamy przez krater nieczynnego wulkanu, nieco niżej mijamy bagna. Zjeżdżamy do doliny Colki. To „zapomniane przez Boga” miejsce w czasach imperium Inków od ok. 1440 roku aż do konkwisty w 110 lat później było drugim pod względem ważności rejonem w produkcji żywności.

Wyłaniają się niezliczone i zazielenione tarasy. Każdy skrawek jest tu skrzętnie wykorzystany pod plantacje kukurydzy czy ziemniaków, których odmian naliczono przeszło 3600! Ziemniaki polewa się wodą, która w nocy zamarza. Po kilkukrotnym powtórzeniu procesu ziemniaki po prostu nie psują się, zachowując długo świeżość – bez konserwantów według norm Unii Europejskiej. Niektóre tarasy pozornie zaniedbane, ale to dlatego, że po dwóch latach uprawy leżą przez rok odłogiem. Inkaskie systemy nawadniania i ścieżki komunikacyjne funkcjonują aż po dzień dzisiejszy.

Podobnie jak system przechowywania żywności, którą magazynowano w chłodnych jaskiniach ze specyficznym mikroklimatem, wykorzystując także naturalne właściwości konserwujące niezliczonych ziół. Jednym z nich jest nieznany jeszcze medycynie krzak, który ma nieprawdopodobne właściwości lecznicze przydatne w dolegliwościach żołądka. Wciąż czeka na dokładne zbadanie. Brakuje tu bowiem biologów lub zapaleńców pokroju śp. o. Edmunda Szeligi, tego od vilcacory.

W czasach świetności Imperium mieszkało tu 120.000 Indian z plemion Collaguas i Aymaras. Tych po dzień dzisiejszy można rozpoznać jedynie po kapeluszach. Wzory na nich są niezwykłe i skomplikowane. Nierzadko kobieta ubrana w dżinsowe spodnie czy kurtkę nie rezygnuje jednak z tradycyjnego nakrycia głowy. Wtajemniczeni potrafią po nich rozpoznać pannę, wdowę i mężatkę.

Indianie w czasach inkaskich żyli w rozproszeniu, w kamiennych domach krytych strzechą, skąd blisko było do pól. Kiedy Francisco Pizarro podarował dolinę swemu bratu Pedro, ten stał się swoistym prekursorem komunistycznej reformy rolnej. Po 25 latach przeżyło ją tylko 40.000 Indian… Zapędzono ich do ciężkiej pracy. Aby mieć Indian pod kontrolą, Pedro Pizarro utworzył jedenaście wiosek. Każda z placem centralnym, na którym stał kościół, urząd i gospoda. Do dzisiaj stan inkaskiej populacji jeszcze nie wrócił do równowagi. Liczy około 70.000 osób.


Witajcie, bracia!
Chivay! Docieramy tu zmordowani, niektórzy z bólem głowy, syndromem choroby wysokościowej. W Imperium Tahuantinsuyo (czyli Czterech Stron Świata) jeżeli tylko rezydujący w Cusco Inka sobie tego zażyczył, mógł zjeść świeżą rybę złowioną w Pacyfiku! Sieć inkaskich dróg – około 40 000 km! – przecinała cztery prowincje. Młodzi chłopcy w wieku od 15 do 24 lat, tzw. czaski – specjalnie przygotowani fizycznie i z wysokich rodów – na zasadzie sztafety dostarczali do Cusco wszelkie potrzebne dla Inki wiadomości a także świeże ryby, owinięte w liście kukurydzy. Tymczasem my bardziej przypominamy sardynki w sosie własnym.

Zaraz po wyjściu z autokaru dochodzą nas okrzyki i muzyka. Na nasze powitanie wychodzi wielobarwny pochód. Niecałe pół godziny później rusza swoista procesja. Polska flaga niesiona przez piękne Peruwianki, peruwiańska w rękach polskiej grupy no i oczywiście watykańska. Indiańscy tancerze wyglądają bajecznie. My sami przypominamy nieco kibiców polskiej reprezentacji. Wiadomo – czujemy się ambasadorami Polski. Ja sam może trochę bardziej czuję się ambasadorem Pana Boga, więc oddaję swoją polską banderkę, zakładając na siebie kolorową peruwiańską stułę. Jestem Polakiem, ale tu podkreślam powszechność Kościoła. Stuła wzbudza respekt i szacunek. „Jesteś księdzem?” – pytają mieszkańcy. Na moje przytaknięcie nie kryją radości. Zanim ruszymy w kierunku rynku, zdążę pobłogosławić kilkoro przyniesionych mi przez matki „bąblów”.

Chivay tętni radością z przybycia Polaków. Jeszcze nie tak dawno nikt tej nazwy nie był w stanie znaleźć na mapie. – Dzięki waszemu odkryciu nasze dzieci mają jakąkolwiek przyszłość – mówi burmistrz Elmer Ceres Llica. Dzisiaj przewija się tutaj rocznie 150 000 turystów z całego świata! W 2000 r. Colca stała się drugą po Machu Pichu atrakcją turystyczną Peru. Wyprzedziła tym samym słynne linie w Nazca, jezioro Titicaca czy dżunglę amazońską, nie mówiąc o kościołach Limy czy muzeum złota. Dostrzec można przemianę tutejszej ludności, czy może bardziej lokalnych władz, które szybko stały się pazerne na pieniądze. Przed Chivay ustawiono szlaban, gdzie za sam wjazd do wioski trzeba zapłacić aż 10 dolarów. Rocznie to 1,5 mln dolarów!

W Chivay powstały więc bramy tryumfalne i dom kultury, z którego nikt nie korzysta, podczas gdy leżąca przed nami wieś Huambo ma generator prądu włączany jedynie na kilka godzin wieczorem! Co będzie dalej? Czy pieniądz niesprawiedliwie rozdzielony nie podzieli Indian i nie zepsuje ich bardziej niż alkohol? Do tej pory tutejsze plemiona żyły w pełnej symbiozie bez wojen i kłótni.

Muzyka przenika do szpiku kości. Jest w niej jakiś czar. Idziemy, tańcząc w takt bijących bębnów. Powiewają polskie i peruwiańskie flagi. Z wielkiego portretu przywiezionego przeze mnie z Gdańska spogląda sam Jan Paweł II. Słychać okrzyki: „Viva Polonia!”. Nazwa znana chociażby z uwagi na pięciokilometrową Aleję Polonia, która przechodzi w ścieżkę Inków. Na jej otwarciu w 2000 r. nie było niestety Ambasadora RP. Zresztą nigdy tu polskiego ambasadora nie było…

– Witam was, bracia Yurek, Piotr i Jacek, witam bracia Polacy! Prowincja Caylloma jest częścią was, a i wy jesteście częścią Cayllomy! – mówi dalej burmistrz. Później dyplomy i medale dla naszych odkrywców. Przy wyczytywaniu nazwisk salwy śmiechu, nie tylko ze strony Polaków. Święcę tablicę pamiątkową. „Z tego miejsca 13 maja 1981 r. wyruszyła polska akademicka wyprawa kajakowa…”. Nawiązuję do osoby Jana Pawła II. Jest wszak 18 maja 2006 r. i Papież skończyłby dziś 86 lat… Pamięć o nim nadal żyje w tych ludziach, o czym przypominają jego portrety rozwieszone po domach i sklepach.

Zaczynam modlitwę „Ojcze Nasz”. Ludzie w skupieniu modlą się po hiszpańsku i po polsku, ja po łacinie. Biorę kwiaty i skrapiam obelisk. W Peru święci się tylko żywymi kwiatami, zastępującymi kropielnicę. Natychmiast podchodzą do mnie mieszkańcy Chivay. Każdy wyciąga ręce: matki, dzieci... Trwa to długo. Nawet gdy próbuję skończyć, tłumacząc, że wszyscy są już „poświęceni”, tubylcy nie dają za wygraną. „Wolne” mam dopiero po tym, gdy na każdego spadła choć jedna kropla wody święconej.
Zostaje jeszcze odśpiewać hymn polski i wysłuchać peruwiańskiego.

Nieopodal stoi dumnie w rozkroku jegomość z posępnym wyrazem twarzy, trzymając pięść wzniesioną ku niebu. – Bojownik Sendero Luminoso (Świetlistego Szlaku) – przemyka mi przez głowę. W latach 1985–1993 szalał komunistyczny terroryzm. Wtedy też zastrzelono polskich misjonarzy o. Michała Tomaszka i o. Zbigniewa Strzałkowskiego. Dokładnie w pierwszą rocznicę mordu prezydent Peru Fujimoro rozbił w proch Świetlisty Szlak. Jegomość opuszcza pięść. I zaraz jest sympatyczniej…

Cruz i łzy
Nie wiem, co za siły w nas wstąpiły, ale na wieczornej zabawie mamy ochotę, żeby tańczyć! Także i mnie porywa jakaś miejscowa piękność. Obserwuję kształt jej głowy. Normalny… A przecież w niedawnych jeszcze czasach obwiązywano dzieciom główki bandażami, żeby specjalnie ukształtować ich czaszkę. Czaszki zachowane w Limie robią piorunujące wrażenie. Wysokie i smukłe lub niskie i przysadziste – stanowiły odbicie hierarchicznej struktury społecznej. Różne kształty czaszek stanowiły także – zwłaszcza wśród Indian Aymaras – wyróżnik od innych plemion. Uważano też, że odpowiednie ukształtowanie czaszki ma wpłynąć na zwiększoną mądrość. Po chwili mam dość. Potańcówka na wysokości 3650 m npm. oddala wszelkie potencjalne pokusy… Łyk koki stawia mnie na nogi. Jeśli tak dalej pójdzie…

O świcie ruszamy do Huambo. Po drodze jak zaczarowani wpatrujemy się w góry, gdzie bierze źródło Amazonka. Przed nami gigantyczny wulkan Coropuna i dymiąca Hualca. Wreszcie Cruz del Condor, lekko po godzinie 9. Obserwuję przegląd narodowości świata, wyczekujących z zapartym oddechem na króla andyjskich przestworzy. Nagle słychać jęk zachwytu. Majestatycznie szybujący pod nami padlinożerny Vultur gryphus – kondor wielki niczym startujący bombowiec wznosi się coraz wyżej. Sama rozpiętość jego skrzydeł wynosi prawie trzy metry! Za chwilę pojawiają się następne ptaki. Pod nimi, ale i pod nami setki metrów przepaści: to zapowiedź zejścia do Colki.

Jesteśmy niedaleko Cabanaconde. To tutaj dociera zdecydowana większość ze 150 000 turystów, odwiedzających to miejsce w ciągu roku. Dalej do Huambo jedzie tylko około stu osób rocznie.
Nagrywamy wypowiedź Yurka dla TV Polonia. Nagle jego głos załamuje się. Twardziel płacze… – Widzę siebie tam na dnie i to, co się później działo. Gdyby nie pomoc Boga… Tam też zacząłem się modlić – mówi drżącym głosem Yurek.

W milczeniu pokonujemy kolejną przeszkodę. Tunel tak zakurzony i wąski, że z trudem pomieściłby jadący z przodu samochód, nie mówiąc o autokarze…I obsunięta droga. W każdym autokarze są jednak łopaty. Drogę można zbudować samemu.

Wirująca taczka
Huambo powala na kolana. Witają nas ubrani w kolorowe stroje Indianie i dzieci ze szkoły, którą za chwilę mam poświęcić. Do uroczystości nadania podstawówce imienia Jana Pawła II mieszkańcy wsi przygotowywali się bardzo długo. Wokół kręcą się dzieci przebrane za diabły, które trzeba przegonić, mały górnik, który z pobliskich gór wydobywa srebro, złoto i inne drogocenne minerały… Nagle z niebywałą radością na środek uformowanego pochodu wysuwa się wieśniak w zdezelowanych sandałach. Pcha taczkę.

Na niej na przepięknym haftowanym obrusie akumulator i skrzeczące radio z poskręcaną w dziwaczne kształty antenką. Biedak kręci taczką w przedziwnych wygibasach po to, żeby uchwycić jakiekolwiek fale radiowe, które nawet nie chcą tu docierać… Dzieci tańczą jak zaczarowane i wpatrując się w taczkę, przesuwają się zgodnym rytmem w jej kierunku. Bliżej, dalej, zakręt… przedziwny balet, przerywany chwilami rozterki, kiedy nie można złapać dźwięku…

– Chciałbym powitać wielkich Polaków, bo tylko tak można określić was, którzy odkryliście kanion, co wpisało się w historię świata… To coś niebywałego, że 15 000 km od naszej ojczyzny za chwilę dokona się poświęcenie szkoły, nazwanej imieniem naszego rodaka Jana Pawła. Rozsławi to imię wielkiego Polaka i imię Polski” – mówi wzruszony ambasador RP w Limie Przemysław Marzec. To pierwszy polski ambasador, który zechciał się tu pofatygować.

Święcę tablicę, modlimy się i idziemy na szkolny plac. W trakcie występów – niekiedy całych rodzin – poświęcone zostają ponadto komputer „Polonia”, drukarka, podgrzewacze do zimnej wody i wszystkie sprzęty ofiarowane przez nas szkole. Chyba nigdy w życiu nie święciłem więcej przedmiotów w tak krótkim czasie. I oczywiście na każdego mieszkańca musi spaść choćby kropelka…

Dyrektorka Trynidad Zegarra Zenteno nie kryje łez. Choćby i chciała, nie jest w stanie nic powiedzieć. Pokazuje tylko, gdzie uczniowie mają roznosić ugotowaną kukurydzę i ziemniaki w sosie… Najlepsze, co mają. – Wszystko, co przygotowaliśmy dla was, wypływa z naszej miłości i serca – mówi. Dzieci machają papierowymi polskimi chorągiewkami. Paradoksalnie Polska jest dla nich bliższa niż Chile czy Boliwia.
Szkoła staje się naszą bazą. W każdej klasie wisi obraz Chrystusa i portret Jana Pawła II…

Wychodzę na ulicę. Mały chłopiec wręcza mi swój „skarb”: przypinany do sweterka plastikowy znaczek z wizerunkiem Papieża, na nim napis: I.E. No 40383 Juan Pablo II, Huambo. Jestem wściekły, że nie mam nawet cukierków. Za chwilę z pobliskiego domu wychodzi nieśmiało kobieta. Niepewnym głosem prosi, żebym pobłogosławił. Zaprasza do środka… Wchodząc uważam, żeby nie naruszyć struktury glinianych ścian. W środku zbite prycze, brak wody, półmrok. Z drugiej strony do środka zaglądają zaciekawione lamy i kury. Obiecuję, że po wyprawie zostawię jej karimatę i trochę rzeczy. Słowa dotrzymuję, zresztą wielu naszych pozostawiało tu śpiwory i masę cennych dla Indian przedmiotów.

– Ojcze, chcesz zobaczyć kościół?! – woła rozpromieniony wieśniak, dzierżący w ręku klucze. Kościół robi na mnie piorunujące wrażenie. Popękane XVI-wieczne mury wybudowane na rozkaz Pedro Pizarra… a zamiast dachu – blacha. To efekt trzęsienia ziemi i braku funduszy na remont. W środku zabytki, jakich nie powstydziłoby się niejedno muzeum. Patrzą na mnie święty Izydor, Ignacy i Maryja w zakurzonej, acz przepięknej sukni. Niektóre figury wykonane są z materiału nasączanego jakimiś żywicami. To tradycyjna sztuka znana tu od czasów przedkolumbijskich. Zabytki pamiętają czasy konkwisty!

Przy figurze umęczonego Chrystusa płonie malutka lampka. Z tyłu dochodzą mnie szmery. Wchodzi kilku wieśniaków. Po chwili rozmowy orientuję się, że bardzo rzadko bywa tu ksiądz. Nigdy do końca nie wiadomo, kiedy będzie. Całą dolinę Colki „obsługuje” tylko jeden duszpasterz. Któryś z wieśniaków zdobywa się na odwagę i prosi w imieniu wszystkich, żebym tu został. Coś we mnie wstępuje… i szybko odchodzi. Mam w Polsce grande trabacho (dużo pracy) – mówię. Patrzę na Chrystusa, a On na mnie. On wie i ja wiem. Trzeba tak wiele, żeby tu zostać. A może i niewiele? Wystarczy zrezygnować z luksusu codziennej kąpieli pod ciepłym prysznicem… Jedno już wiem na pewno. Nie jestem hipokrytą.

Zew Colki
Schodzimy o świcie. Poganiacze obładowują muły naszymi bagażami i żywnością na kilka następnych dni. Niezwykły jest widok mądrego zwierzęcia, które samo przystając, ocenia, gdzie postawić kopyto. Na zakrętach jego zad wystaje nad kilkusetmetrową przepaść. Są odcinki, gdzie trzeba robić przerwy, żeby nie naruszyć delikatnej struktury ścieżki, po której schodzą lawiny. Droga staje się coraz węższa, a ziemia coraz bardziej spalona, aż przechodzi w pustynię. Patrzę – tak jak radził Yurek – na ścieżkę lub na kopyta muła. Inaczej się nie da. Kilometrowe nawisy skalne i jeszcze głębsze przepaście powodują zawrót głowy. Przystaję obok siedzącej Ireny Jarockiej, tej od „Kawiarenek”. Praktyka pracy w szpitalu odbyta przed seminarium przydaje się przy założeniu opatrunku.

Przy drugiej „ścianie płaczu” widzimy w dole Colkę i nasze przyszłe obozowisko. Nowe siły wstępują w każdego z nas. 400 metrów różnicy poziomu uświadamia nam potęgę Andów. Docieramy do Canco. Wieś składa się z sześciu domostw. Wokół plantacje kaktusów, na których rosną smaczne tuny. Pijemy bez opamiętania przygotowany z nich przez tragarzy napój. Kąpiel w Colce ma w sobie coś mistycznego. Zimna woda miesza się z wypływającymi spod brzegu gorącymi wulkanicznymi źródłami. Czujemy się jak nowo narodzeni. Przypominam sobie słowa Antonia. Antonio – z pochodzenia Włoch, jego syn jest szefem mulników – 25 lat temu odkarmił w Huambo kajakarzy, ratując ich przed śmiercią. „Jan Paweł II wybrał ciebie, żebyś tę Mszę odprawił” – powiedział do mnie. – To niech Papież da mi teraz natchnienie do kazania, bo ciągle mam kompletną pustkę w głowie – myślę sobie. Następnego dnia ktoś mi mówi, że będę miał chrzest. Nic do mnie nie dociera. Jaki chrzest? Równik przepłynąłem statkiem, a noc nie jest ostatnia… – myślę sobie.

Emocje sięgają zenitu, kiedy późnym wieczorem podchodzę do ogniska. Przyszli tubylcy z całymi rodzinami. Yurek zaczyna szukać kogoś, kogo nazywa „matką i ojcem chrzestnymi”. Pytam, co tu się dzieje?! Okazuje się, że Indianie chcą skorzystać z mojej obecności i ochrzcić piątkę dzieci. Jestem tutaj pierwszym księdzem, a dzieci wyślą do szkoły dopiero za kilka lat. Tam może byłyby ochrzczone… – mówi jeden z mieszkańców Canco. Tysiące myśli kłębią mi się w głowie. Skąd ja tu wezmę oleje święte, formularze, skąd…?! Po chwili powtórki z prawa kanonicznego mówię sobie jednak: dość! Będą chrzty. Dobieram imiona świętych. Są więc Katarzyna, Barbara Piotr, Paweł i Jan – na cześć Jana Pawła II. Czuję się jak aktor w filmie „Misja”, ale to nie film! Zaczynam spowiadać chrzestnych. Robert Jadzyk, operator z TV Polonia spontanicznie mówi o zrobieniu krzyża, który moglibyśmy zabrać nad wodospady. Dziewczyny oferują się, że przyozdobią go ziołami… Urwanie głowy. Idę nad rzekę i patrzę w niebo. Nade mną Krzyż Południa.

Nastał poranek dnia następnego
Dźwiganie prawie trzymetrowego krzyża nie jest zajęciem łatwym, idę jednak bez narzekań. Po mnie krzyż chętnie biorą następni, zwłaszcza Krzysztof Jarkowski-Dedza. Podziwiam jego hart na ostrych kamieniach i trudnych podejściach. Jakby chciał pomóc swojej żonie Marii w byciu madriną chrzestną. Trudno przecież brać człowiekowi odpowiedzialność za chrześniaka żyjącego tysiące kilometrów od Nowego Jorku… Pomoc, nie tylko modlitewną, obiecują wszyscy. Zatrzymujemy się na chwilę przy przeprawie linowej. Indianie przeprawiają matki z dziećmi do chrztu nad przepaścią, gdzie w dole rwie rzeka. Dzięki Bogu ja sam przepłynąłem rzekę, gubiąc jedynie po drodze… nieważne, co. Reszta przepływa canoe przy asekuracyjnej linie. Stajemy przy olbrzymim głazie. Na nim tablica i kamień węgielny z Mediugorie poświęcony jeszcze przez Jana Pawła II. Szybko sporządzamy ołtarz z drabiny. Trzymam w ręku plastikowe naczynie liturgiczne. W środku woda… Absolutna cisza przeniknięta hukiem wodospadów. Płynąca woda. Duch Święty. Sakramenty Kościoła. – Zeszliśmy tutaj, żeby wrócić do korzeni naszej wiary – mówię. – Jan Paweł II daje nam znak jej trwania i niewyczerpanego bogactwa. Jedni odchodzą, inni się rodzą. Seneido Catharino, ja ciebie chrzczę w imię Ojca, i Syna, i Ducha Świętego. Yurek Juan, ja ciebie chrzczę… W oczach madriny Ireny Jarockiej pojawiają się łzy. Radość zmieszana ze wzruszeniem udziela się chyba wszystkim. Przyszliśmy tutaj, żeby się przemienić. To miejsce zmienia. Świeci słońce. Nad nami setki metrów skał.

W końcu przychodzą najtrudniejsze chwile. Coś spowodowało, że w trakcie pracy ekipy telewizyjnej Krzysztof Kubiak zgruchotał sobie nogę, która wisi bezwładnie na skórze. Przez łącze satelitarne łączymy się z Warszawą. Przedstawiciel ubezpieczyciela szybko przytomnieje… Nie może jednak znaleźć w atlasie miejsca, gdzie jesteśmy. Yurek podaje współrzędne geograficzne z GPS-a. Helikopter nadlatuje z Areqiupy. Pilot nie potrafi znaleźć miejsca, gdzie jesteśmy, jakby nie wiedział kompletnie, co to długość geograficzna, stopnie, minuty… Po wylądowaniu w Huambo wieśniacy tłumaczą mu drogę. W końcu ląduje. Na widok tego niecodziennego zjawiska pada – być może na zawał – krowa. Dla miejscowych to dramat, który na szczęście zostaje rozwiązany pozostawieniem pieniędzy na nowe zwierzę. Po załadowaniu Krzyśka na pokład wchodzi jeszcze jako tłumacz i pomoc Marcin Żurawicz z nowojorskiego „Nowego Dziennika”. Helikopter nie może wystartować. W końcu po kilku próbach odrywa się od ziemi. Rozpędza się wzdłuż rzeki, mając w niewielkiej odległości od krańców wirnika pionowe skały. – Byliśmy przerażeni, piloci też – wyznają później Krzysiek i Marcin.

Powrót z Colki. Po drugiej „ścianie płaczu” i braku wody na etapie pośrednim wsiadam na muła. Jest mi przez moment wszystko jedno. Trzeba będzie jeszcze sporządzić dokument chrztu. Podpisze go wójt Huambo i ja. Kiedy przyjedzie ksiądz, namaści moje „bąbelki” olejem świętym. Oczywiście… za parę lat.
Przypominają mi się słowa z książki Yurka: „Zwyciężyliśmy, gdyż dzikiej, nieujarzmionej przyrodzie przeciwstawiliśmy siłę woli, nasze umiejętności i zgranie oraz wiarę w siebie i w Boga”.
Pasuje jak ulał. Schudłem dziesięć kilo…

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.