Ludzie, krew, gołębie

Jarosław Dudała

|

GN 06/2006

publikacja 01.02.2006 13:59

Nikt nie słyszał pierwszych odgłosów zapowiadających tragedię. Potem słychać było huk. To była największa katastrofa budowlana w historii Polski.

Ludzie, krew, gołębie Tak wyglądała zawalona hala tuż po katastrofie. Skojarzenia z nowojorskim World Trade Center nasuwają się same. East News/Krzysztof Kasior

Kraków, sobota, 28 stycznia, około godz. 17.00. Dzwoni telefon Pawła Wełmińskiego. – Zawaliło się... Są zabici… Przyjedź… – mówi jego ojciec Zbigniew. Jest uwięziony pod gruzowiskiem. Obok niego jest kilka żywych osób. Dzwonią komórki, ludzie stukają w cały ten złom. Boją się, że znowu coś runie, że ratownicy przejdą obok.

To, co chwilę wcześniej działo się w pawilonie nr 1 Międzynarodowych Targów Katowickich, naoczni świadkowie opisują w różny sposób. Kończyła się aukcja gołębi pocztowych, grała kapela, trzy dziewczyny tańczyły na scenie. Było głośno. Nikt nie słyszał pierwszych odgłosów zapowiadających tragedię. Potem słychać było huk.
– Jakby szyba pękła – mówią jedni.
– Raczej jakby przeleciał odrzutowiec – twierdzą inni.

Jak w Nowym Jorku
Faktem jest, że większość płaskiego dachu hali o wymiarach 100 na 150 metrów zapadła się do wewnątrz. Ściany boczne pozostały. Nachyliły się tylko, a w niektórych miejscach złamały.
Paweł Wełmiński jest już w samochodzie. W drodze – kolejny telefon. – Znowu się zawaliło! – w głosie ojca słychać strach.

Tu powstaje wątpliwość. Kierownictwo akcji ratowniczej nie potwierdza drugiego zawalenia. Możliwe, że gruchnęło coś stosunkowo niewielkiego, ale blisko pana Zbigniewa. Paweł jest już w Katowicach. – Dzwonię do taty co kilka minut. Nie chcę mu rozładować komórki. Ale kontakt jest – mówi.

Faceci w czerni
Wokół terenu Międzynarodowych Targów Katowickich kordon policji. Trzech chłopaków w czarnych skórach wyskakuje z samochodu. – Kumpel w knajpie mówił wczoraj, że wybiera się na te targi. Nie odbiera komórki. Nie wiemy, co jest – mówią, nie zwalniając kroku.

W tym czasie wokół pawilonu, obitego białą i niebieską trapezową blachą, jest bardzo kolorowo. Kilka rurek, pomarańczowa płachta i… już stoi kolejny namiot dla rannych. Obok czerwone kombinezony pogotowia ratunkowego, czarno-zielone mundury policji, jaskrawo żółte napisy na uniformach strażaków, czerwone berety żandarmerii wojskowej. Są też ratownicy z Centralnej Stacji Ratownictwa Górniczego w Bytomiu i z różnych kopalń.

Są ratownicy górscy, Pomoc Maltańska. Przyjechali też prokuratorzy z katowickiej Prokuratury Okręgowej. Później dowiemy się, że samej tylko straży pożarnej przyjechało sto wozów, a w sumie w akcję ratowniczą zaangażowanych było ponad 1300 osób. Całością dowodził szef śląskiej straży pożarnej gen. Janusz Skulich. – Śląskie siły kryzysowe są najlepsze w kraju. Niedawno były ich zawody – stwierdzi parę godzin później szef Kancelarii Prezydenta Andrzej Urbański.

Za płotem, w śniegu, a nawet na drzewach, ludzie szukający swoich bliskich. Nad zawalonym dachem fruwa zdezorientowany gołąb.

Źle to wygląda
Przed halą – karetka Śląskiego Oddziału Pomocy Maltańskiej. Jej dowódca Krzysztof Derewecki jest w hali. Odbiera telefon komórkowy. – Źle to wygląda. Wynieśliśmy pięć osób, w tym tylko jedną żywą – mówi.

Ze skoczni narciarskiej w Zakopanem przyjeżdża premier Kazimierz Marcinkiewicz. Są też ministrowie: zdrowia Zbigniew Religa, transportu i budownictwa Jerzy Polaczek, jest szef Kancelarii Prezydenta Andrzej Urbański, komendant główny Państwowej Straży Pożarnej Kazimierz Krzowski.

Wtem w tłumie dziennikarzy pada hasło: „Premier idzie!”. Widać grupę policjantów, maszerujących wzdłuż hali. Kilku dziennikarzy dołącza do nich. Premier – owszem – jest na miejscu, ale nie w tej grupie. Policjanci i dziennikarze idą dalej. Wchodzą do hali bocznym wejściem. Akurat w tym miejscu dach nie runął. W środku – hałas pił mechanicznych. Pośrodku kłębowisko rur, prętów, jakichś blach czy płyt. Pod niezawaloną częścią widać stoły i ławki, obok reklamy golonki i szaszłyków.

Ksiądz z nadzieją
Wychodzimy z hali. Przed nią – z różańcem i świętymi olejami w ręku – ks. Zenon Drożdż, proboszcz miejscowej parafii św. Józefa. Był tu już o wpół do ósmej. Wcześniej odwiedził poszkodowanych znajdujących się nieopodal w szpitalu.

– Spowiedź? Nie, tu nie ma co spowiadać – mówi ksiądz, dodając, że udzielił generalnego rozgrzeszenia ofiarom tragedii, a także ratownikom, którzy znajdują się w niebezpieczeństwie śmierci. Z zawalonej hali ks. Zenon idzie do siedziby zarządu targów, gdzie gromadzą się ocaleni z katastrofy. Zwłaszcza ci, którzy stracili kontakt ze swoimi bliskimi. Jest wśród nich starszy mężczyzna z Rybnika. Bandaż na głowie, zakrwawiona koszula, w klapie marynarki plakietka gołębiarskiej wystawy. Przeżył, ale się nie cieszy. W hali zostali jego dwaj zięciowie. Ludzie z wdzięcznością mówią o ks. Drożdżu, który podnosił ich na duchu. – Mówiłem, że wynoszą żywych, że widziałem uratowanego 10-letniego chłopca, że jest nadzieja – opowiada ks. Drożdż.

Spotykam kolejnych księży. Z pobliskiego Bytkowa przyjechali księża: Konrad Zubel i Antoni Kraiński. W mundurze strażackim zjawił się kapelan śląskich strażaków ks. Henryk Kuczob. – Właśnie zaopatrzyłem 50-letniego mężczyznę. Zmarł na moich rękach. Strażacy mówią, że czegoś takiego jeszcze nie widzieli – relacjonuje ks. Kuczob.

Przed halą pojawia się minister zdrowia. Mówi energicznie, że jest przygotowanych 200 miejsc w szpitalach, że pieniądze na leczenie są, że wszystko jest zorganizowane.

I Religa nie pomoże
– Panie profesorze, ile może wytrzymać człowiek w temperaturze minus 15 stopni, czyli takiej, jaką mamy tutaj? Słynny kardiochirurg odpowiada nie wprost, a zaczyna od słowa: „niestety…”. Staje się jasne, że szanse uwięzionych są minimalne. Zwłaszcza że przed katastrofą w hali było ciepło. Wyciągani spod gruzów ludzie byli często ubrani w same tylko koszule. – To gruzowisko ma kilka pułapów. Chodząc po kopnym śniegu, okazuje się po chwili, że chodzimy po płytach, pod którymi są wolne przestrzenie, a nawet zapalone światła – mówi prokurator Tomasz Tadla.
Inni mówią o biegających po hali półżywych gołębiach i kaczkach.

Na placu jest też szef Caritas Archidiecezji Katowickiej ks. Krzysztof Bąk. – Przyjechałem dodać otuchy tym, którzy tu walczą. Strażacy są pełni entuzjazmu, ale w tak ekstremalnej sytuacji cieszą się, gdy widzą księdza – mówi ks. Bąk. Wiadomo już wtedy, że katowicka Caritas przeznaczy na pomoc ofiarom katastrofy i ich rodzinom 300 tys. zł. Dodatkowo w parafiach archidiecezji katowickiej przeprowadzone zostaną zbiórki na ten cel. Z gruzowiska wychodzi grupa młodych strażaków. Żaden nie mówi ani słowa.

Szukaj, piesku!
Około północy kierownictwo akcji zarządza ciszę. Chodzi o to, żeby dać szansę na skuteczną pracę dla psów ratowniczych. Jest ich tam około 20, w tym 13 należących do straży pożarnej i kilka, które przyprowadzili właściciele wolontariusze. – Znaleźliśmy 5 czy 6 żywych osób i to tylko na początku. Blachy pokryte śniegiem nie pozwalały przedostać się zapachowi – mówi kapitan Marcin Płotica, który przybył do Katowic z Łodzi, z golden retrieverem Argo.

Ranni trafili do kilkunastu śląskich szpitali. Najbliżej miejsca katastrofy znajduje się szpital przy ul. Józefowskiej. Trafiło tam 10 osób, w tym Słowak i Holender. Jan Lotterman pochodzi z Nowego Amsterdamu. – Przyjechałem na te targi po raz pierwszy, żeby sprzedawać gołębie. Czy wrócę do Polski? No problem! – mówi Holender o wyglądzie twardego szypra rybackiego kutra.

– Byłem 20 metrów od drzwi. Nade mną była blacha i 2 metry śniegu. Miejsca było tyle, że można było siedzieć na czworakach. Odkopywali mnie półtorej godziny – mówi nastoletni Mirek Janota spod Gliwic.
Na łóżku obok niego Stanisław Kita z Bytomia. – Byłem tuż przy estradzie. Chciałem biec w stronę synów: sześcio- i czternastoletniego. Nie udało się. To były sekundy. Ale uszli z życiem – cieszy się mężczyzna, który wyszedł z tego ze złamaną ręką, nadającą się do operacji.

Między pierwszą a drugą w nocy w Śląskim Urzędzie Wojewódzkim odbyły się trzy ekspresowo zwołane konferencje prasowe. Po konferencji w holu urzędu spotykam ratowników z Niemiec. W ciągu paru godzin przylecieli z Monachium z sześcioma psami ratowniczymi. Właściwie już niepotrzebnie. Ale przecież nie tylko o skuteczność tutaj chodzi.

Dzień po
W katowickiej katedrze odprawiana jest Msza św. w intencji ofiar i ich rodzin. Przewodniczy metropolita Górnego Śląska abp Damian Zimoń. Obecny jest premier Marcinkiewicz. Arcybiskup mówił, że na Śląsku wypadki, zwłaszcza w górnictwie, nie są rzadkością. Ale takiej katastrofy jeszcze nie było. Apelował o wsparcie rodzin ofiar tragedii. Katowice, stacja krwiodawstwa przy ul. Raciborskiej.

Kolejka do oddawania krwi zajmuje dwa piętra. Kilka godzin czekania. W kolejce obok siebie kobiety i mężczyźni, młodzi i starsi, dresiarze i krawaciarze. Wielu chce oddać krew po raz pierwszy. – Gdyby mój tata wiedział, że będzie ta wystawa, pewnie by na nią poszedł… – mówi 21-letnia Agnieszka z Chorzowa.

Na fotelu dawcy młody prawnik Adam Horak. – Chciałem zrobić coś konstruktywnego, a nie tylko się przyglądać. A nic innego nie potrafiłem zrobić, jak tylko oddać krew – mówi, raz po raz ściskając i rozluźniając pięść. Przed drzwiami w kolejce łysy, napakowany gość z kolczykiem w brwi.

– To nie pierwszy mój raz. Honorowo oddałem już 22 litry krwi – mówi. – Jestem zaskoczona i wzruszona. Bywały duże akcje, ale nie aż tak – mówi Ewa Frankiewicz, kierownik działu krwiodawców i pobierania krwi, patrząc na setki chętnych. – Ich dar serca wiele dla nas znaczy – dodaje.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.