Dzień, w którym zgasło słońce

Przemysław Kucharczak

|

GN 37/2005

publikacja 12.09.2005 20:58

Fragmenty książki Marka Strzały „Dzień, w którym zgasło słońce nad Manhattanem. 11 września 2001 r. Co naprawdę wtedy się wydarzyło”

Dzień, w którym zgasło słońce Choć to trudne do uwierzenia, 18 osób przebywających w płonącej wieży...przeżyło jej upadek EAST NEWS/GETTY IMAGES/Jose Jimenez/Primera Hora/

Rydwany apokalipsy
O 18.19 pracownicy American Airlines z Biura Rezerwacji w stutysięcznym Cary w Północnej Karolinie odebrali dziwny telefon z pokładu jednego ze swoich samolotów. Sadler niemal od razu włączył alarm, który automatycznie uruchomił też nagrywanie.
– Numer 3 w tyle – przedstawił się kobiecy głos i ciągnął chaotyczną relację. – Kokpit nie odpowiada. Ktoś jest zasztyletowany w klasie biznes i... Jak myślę, tam jest gaz łzawiący... że nie można oddychać. Nie wiem, myślę, że nas porywają. (...) Nazywam się Betty Ong. Jestem trzecią stewardesą (...).
– Możesz opisać osobę, która jak powiedziałaś... – Winston Sadler chciał znać więcej szczegółów. – Co jest z tym kimś w klasie biznes? (...)
– ...i nasz numer piąty – kontynuowała Betty Ong. – Nasi pasażerowie z pierwszej klasy są... Stewardesa i nasza intendentka zostały pchnięte nożem. I nie możemy dostać się do kokpitu, drzwi się nie otwierają. Halo?
– Aha, spisuję to, wszystkie informacje – wyjaśnił Sadler.
(...) – Czy dzwoniliście do kogoś innego? – wypytywała Gozales. – Nie – odparła stewardesa. – Ktoś dzwoni do medycznego i nie możemy połączyć się z doktorem...
W tym miejscu nagranie się urywa, dokładnie po pierwszych czterech minutach, bo taki limit czasu rejestracji rozmów został zaprogramowany w systemie świeżo wprowadzonym w American Airlines. Stewardesa Betty Ong pozostała jednak na linii. Niemal do samego końca (...)

Spokojnie, pożar jest u sąsiadów
Przez pierwszy kwadrans ewakuacja południowego wieżowca przebiegała sprawniej niż w północnym bliźniaku. Tam był pożar. Tu działały nawet windy, z czego wielu skwapliwie korzystało. (...) Syreny alarmowe milczały, podobnie głośniki wewnętrznego systemu ostrzegawczego. A kiedy wreszcie się odezwały, z megafonów popłynął uspokajający komunikat: w sąsiednim wieżowcu wybuchł pożar, nasz budynek jest bezpieczny, nie ma konieczności ewakuacji.

Część uciekinierów zawróciła z powrotem do swoich biur. Windy jadące w górę znowu się zapełniły.
Stanley Praimnath, zastępca wiceprezesa ds. administracyjnych w Banku Mizuho Corporation, prawie wychodził już z południowego wieżowca World Trade Center, kiedy zaczepił go jeden ze strażników. – Dokąd koledzy idziecie? – spytał.
– Cóż – odparł Praimnath – idę do domu.
– Dlaczego? – cerber wypytywał dalej. Praimnatha trochę to zdziwiło. Odpowiedź wydawała mu się oczywista. – Widziałem spadające kłęby ognia – wyjaśnił.
– Nie, wasz budynek jest niezagrożony i bezpieczny – stanowczo oświadczył strażnik. – Idźcie z powrotem do biura.
Po chwili wahania Stanley Praimnath zawrócił więc, wsiadł do windy i wyjechał na 81. piętro, gdzie mieścił się jego gabinet. (...)

Samolot prosto w oczy
Zawrócony Praimnath zdążył dotrzeć do siedziby banku Mizuho na 81. piętrze południowego wieżowca i o dziewiątej znowu tkwił przy swoim biurku. Z gabinetu rozciągał się wspaniały widok na Zatokę Nowojorską ze Statuą Wolności na Wyspie Liberty w dole i dalej na gęsto zabudowany brzeg Jersey. Kiedy więc jego gospodarz siedział ze słuchawką przy uchu, zapatrzony w błękit za oknem, mógł dostrzec nadlatujący samolot. Olbrzymi, szary, ze stylizowaną literą U na ogonie. Walił wprost na niego!
Przerażony Praimnath z krzykiem upuścił słuchawkę i schował się pod biurko. Uszy rozdarł mu potworny huk. W jednej chwili gigantyczne skrzydło boeinga przeorało całe pomieszczenie, miażdżąc wszystko na swojej drodze, i wbiło się w drzwi pięć metrów od skulonego pod biurkiem człowieka. Pod ciosem zapadł strop. (...) Ze wszystkich sprzętów przetrwało na swoim miejscu tylko to jedno jedyne stalowe biurko, pod którym przycupnął Praimnath. Smród benzyny był taki, że człowiek aż się dusił. Tymczasem Praimnath był uwięziony w gruzach własnego biura! W desperacji zaczął rozpaczliwie walić w resztki ściany i wrzeszczeć, wzywając pomocy.

Ani kroku dalej!
Brian Clark (...) i jego koledzy właśnie przeżyli uderzenie pasażerskiego odrzutowca, który ugodził między innymi w 84. piętro, gdzie urzędowali. Przeżyli zaś tylko dlatego, że pilotujący boeinga UAL 175 porywacz przeszył południowy wieżowiec WTC ukośnie, bliżej węgła, zamiast trafić budynek centralnie, jak to wcześniej uczynił jego kompan z bliźniaczym drapaczem chmur. Dzięki temu w wysokościowcu WTC2 przetrwały częściowo nawet te kondygnacje, które bezpośrednio stanęły na drodze samolotu.
Co równie istotne, ocalały też schody pożarowe. Przynajmniej te, na które Brian Clark wyprowadził kolegów. Dodatkowo pełnił w firmie funkcję społecznego „strażnika pożarowego” i z tego tytułu posiadał silną latarkę. Niestety, zdołali zejść w siódemkę wszystkiego trzy kondygnacje niżej. Na 81. piętrze zastąpili im drogę potężnie zbudowana kobieta i jakiś mężczyzna. – Stop! Stać! – zawołała kobieta. Kiedy Clark i jego towarzysze zatrzymali się, oznajmiła kategorycznie: – Właśnie wychodzimy z płonącego piętra. Powinniśmy wydostać się powyżej ognia i dymu. Brian Clark nie słuchał dalszych jej słów. Do jego uszu dotarł bowiem inny, stłumiony głos. – Na pomoc! Pomocy! – krzyczał gdzieś w pobliżu niewidoczny mężczyzna. – Jestem zasypany. Jest tam ktoś? Nie mogę oddychać! Clark udał się na poszukiwanie nieszczęśnika, przyświecając sobie w mroku latarką. Tymczasem jego koledzy, postawna kobieta i jej towarzysz ruszyli schodami w górę. Nigdy już więcej nie mieli się zobaczyć...

Wybawca z ciemności
Otucha wstąpiła w Stanleya Praimnatha, uwięzionego w przeciętym skrzydłem boeinga biurze na 81. piętrze południowego wieżowca WTC. Ktoś jednak usłyszał jego wołanie o pomoc! Wątły promień latarki tańczył w wypełnionym pyłem powietrzu zrujnowanych trzewi wieżowca. (...) Wkrótce Praimnath poczuł ręce zaciskające się wokół jego ramion. Ująwszy nieboraka pod pachy, nieznajomy przeciągnął go przez dziurę w murze. Ponieważ musiał przy tym zaprzeć się z całych sił, upadli na gruz zalegający podłogę po drugiej stronie.
– No dalej, chodźmy do domu – powiedział Brian Clark, pomagając wstać człowiekowi, którego uratował. Rzecz jasna najpierw należało wydostać się z budynku. (...)

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.