Zdążyć przed chaosem

Jacek Dziedzina, socjolog, mieszka i pracuje w Londynie

|

GN 29/2005

publikacja 19.07.2005 16:41

Czwartek w Zjednoczonym Królestwie jest dla mnie długim dniem.Do późnego popołudnia praca w Londynie, następnie wyjazd dalekopoza metropolię, na weekendowe zajęcia. Nie przypuszczałem, że czwartek7 lipca może być jeszcze dłuższy…

Zdążyć przed chaosem Akcja ratownicza koło stacji metra Russell Square. east News/Reuters

Jak co dzień, z głową pełną myśli o czekających na finał sprawach, jechałem do pracy w centrum stolicy jedną z najbardziej zatłoczonych linii (Victoria Line) najstarszego na świecie metra, zwanego popularnie Tube (rura). Mam zawsze wrażenie, że podróż tym środkiem transportu przyspiesza czas w tym wielkim mieście.

Wielu pasażerów wczytywało się w radosne wydania brytyjskich dzienników: Londyn triumfował po ogłoszeniu dzień wcześniej wygranej w rywalizacji o miano gospodarza igrzysk olimpijskich w 2012 roku. Po sobotnim koncercie Live 8 w Hyde Parku, stolica dawnego imperium ponownie dominowała w mediach – nie tylko brytyjskich.

Pięć minutprzed pułapką
Już w pracy dowiaduję się, że dla setek ludzi pod ziemią czas tego dnia stanął w miejscu – dla jednych na wiele godzin i dni, dla innych – na zawsze. Koleżance udało się dodzwonić do biura, że nie jest w stanie przyjechać – sparaliżowany ruch w metrze, rosnący zator na ulicach. Niepokoję się o naszą nową praktykantkę, powinna być o 10 na miejscu, nigdy się nie spóźniała. Na szczęście dzwoni, jest w domu.
Oglądając relacje w mediach, uświadamiam sobie, że otarłem się o centrum tragicznych wydarzeń. Jedna z eksplozji miała miejsce na stacji King’s Cross o godz. 8.56, na trasie „fioletowej” linii metra (Picadilly Line), sąsiadującej z „niebieską” linią, którą kilka minut przed wybuchem mijałem…

Trudno jest skupić się na czymkolwiek w pracy; wysyłam głównie wiadomości do rodziny i przyjaciół, że nic mi się nie stało – wiem, że naturalną reakcją odbiorcy newsów jest myśl o bliskich, którzy „gdzieś tam” mieszkają i pracują. Niestety, nie wszędzie można się dodzwonić: w całym Londynie sparaliżowana jest również telefonia komórkowa.

Trzy dni, trzy nastroje
Powrót do domu okazuje się tego dnia wyczynem. Codziennie setki tysięcy mieszkańców i turystów korzystają z podziemnej kolei. W momencie kiedy większość linii metra została zamknięta, te tłumy musiały „coś” ze sobą zrobić. Czekam bez skutku na autobus; jeśli już jakiś dojeżdża do mojego przystanku, nie mam szans na powiększenie tłoku. W końcu dołączam do strumienia ludzi, podążających do swoich domów przez i tak zawsze tłoczną Oxford Street. Wiem już, że nie zdążę wyjechać za miasto na nocną zmianę.

Podczas dwugodzinnego marszu mam okazję przyjrzeć się miastu, któremu w ciągu niespełna tygodnia dostarczono tak różnych ładunków emocji: radości i refleksji podczas uczty muzycznej w Hyde Parku oraz dyskusji nad sensem i rzeczywistym celem tego typu imprez, następnie euforii, po ogłoszeniu gospodarza trzecich igrzysk nowego tysiąclecia; w końcu szoku, poczucia zagrożenia i niepewności. Nie będę jednak powielał medialnych donosów, że oto siedmiomilionowa metropolia stanęła w miejscu; na każdym kolejnym skrzyżowaniu, w kolejnym zaułku jawił się inny obrazek.

Dwa duże sklepy muzyczne przy Oxford Street: w pierwszym, jak zwykle, mocne tony i poszukujący swoich idoli fani; przy drugim – klienci zatrzymani przed zamkniętymi szklanymi drzwiami, za którymi ustawiono duże ekrany, z których można zobaczyć najświeższe relacje z miejsc tragedii. W tej grupie wyczuwa się napięcie i obawę; wielu wyciąga telefony i próbuje skontaktować się z bliskimi. Kilka metrów dalej knajpka, z której dochodzi radosna muzyka i głośne rozmowy. Mijam kościoły z niezgrabnie (zapewne w pośpiechu) zapisanymi na papierze informacjami o dostępności świątyń dla pragnących modlitwy przechodniów. W końcu docieram do swojej dzielnicy – ruch jak zwykle. W domu już tylko rozmowa z sąsiadem, która przechodzi w burzliwą dysputę polityczną, z pesymistycznymi wnioskami.

Dlaczego?
Nie wiem, jakie były rzeczywiste motywy ludzi, którzy nie pierwszy i, bądźmy realistami, nie ostatni raz odważyli się na taką zbrodnię. Jest dla mnie jasne, że nie ma żadnego moralnego usprawiedliwienia dla tego rodzaju działań. Niezależnie, czy ma to miejsce w Europie – która przeżywa szok – czy też w Afryce lub Azji – gdzie ludzie są przyzwyczajani przez kolejne serie podobnych akcji. Trudno jednak ignorować polityczne „racje” zamachowców (jeśli takie właśnie były tym razem), choć wiem, że nie miejsce tutaj na moją niepoprawność polityczną…

Przy okazji takich smutnych wydarzeń rodzi się pytanie, czy ich perspektywa jest reprezentatywna dla rozumienia społeczeństw, w których żyjemy. Innymi słowy: czy można mówić o Ameryce, z jednej strony, i części świata arabskiego, z drugiej, z perspektywy Nowego Jorku? I o Europie, według Madrytu, Biesłanu czy Londynu? To perspektywy, które wprawdzie muszą zatrzymać i zastanowić, jednak życie toczy się na innych płaszczyznach niż tylko brudna gra strategów międzynarodowych: tych oficjalnych i ich oponentów.

Dla wierzących i ludzi dobrej woli jest jeszcze perspektywa „miary wyznaczonej złu”. Karol Wojtyła, który przecież doświadczył osobiście zła dwóch totalitaryzmów XX wieku, nie daje im prawa do ostatniego głosu w dziejach ludzkości. Za dwa dni wracam do Londynu. I choć wiem, że trzeba normalnie żyć, nie ukrywam, że po ludzku, zwyczajnie, trochę się martwię o podróżujących metrem. Jestem jednym z nich.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.