Strefa piękna

Jacek Dziedzina

|

GN 24/2022

publikacja 16.06.2022 00:00

Wakacje obfitują w chrześcijańskie festiwale, adresowane głównie do młodzieży. To tylko grające na emocjach „chrześcijaństwo eventowe”, jak twierdzą sceptycy? Czy jednak żywy Kościół, głoszący Ewangelię przez czytelne dla młodych znaki?

Najwięcej festiwali-rekolekcji odbywa się w czasie wakacji. Najpopularniejsze gromadzą po kilkaset osób. Najwięcej festiwali-rekolekcji odbywa się w czasie wakacji. Najpopularniejsze gromadzą po kilkaset osób.
Henryk Przondziono /foto gość

Jest w czym wybierać. Festiwal Życia w Kokotku, Spotkanie Młodych w Wołczynie, Święto Młodzieży na Górze św. Anny, Strefa Chwały w Starym Sączu, Paulińskie Dni Młodych w Łukęcinie, Saletyńskie Spotkanie Młodzieży w Dębowcu… i wiele innych podobnych festiwali-rekolekcji, w których każdego roku uczestniczą tysiące młodych ludzi. Organizują je środowiska zaangażowane na co dzień w życie parafii, wspólnot zakonnych i wspólnot formacyjnych, ale do udziału zaproszeni są wszyscy, a może nawet najbardziej ci, którzy dotąd nie chcieli lub nie mieli okazji poznać Kościoła innego niż tylko ten, który boli lub odpycha. I można tu zauważyć pewien paradoks: bo gdy dla części uczestników tych festiwali Kościół rzeczywiście był dotąd czymś nudnym, obcym lub nawet z definicji podejrzanym, to dla części środowisk katolickich podejrzane są właśnie owe eventy jako coś, co nie gwarantuje masowych nawróceń, za to grozi banalizacją przekazu wiary. Trudno o większe nieporozumienie.

Mamy najlepszy „produkt”

Wprawdzie okres wakacyjny jest pod tym względem wyjątkowy, ale jednak mówimy o zjawisku o wiele szerszym: również w ciągu roku szkolnego wydarzenia (eventy) o charakterze rekolekcyjnym, ewangelizacyjnym stały się rozpoznawalną marką wielu środowisk chrześcijańskich. Niedawno odbyło się Spotkanie Młodych na Polach Lednickich. Do stałych punktów w kalendarzu należy też Arena Młodych w Łodzi. Wiele spotkań o podobnym charakterze odbywa się w innych miejscach w Polsce; często nie są one nagłaśniane medialnie, ale zwyczajnie dzieją się w przestrzeni lokalnej społeczności. Miesiące wakacyjne to jednak prawdziwy wysyp takich wydarzeń, które – w przeciwieństwie do Lednicy czy Areny (jedno- i trzydniowych) – trwają nawet przez cały tydzień. Różnią się formułą, charakterem i programem od rekolekcji oazowych czy innych znanych i oswojonych form duszpasterskich, ale przecież co do istoty są tym samym: czasem odkrywania siebie, Boga i wspólnoty Kościoła. Jest to czas modlitwy, adoracji, Eucharystii, są spotkania w grupach, zaproszeni mówcy (aktorzy, muzycy, duchowni, liderzy wspólnot), ale są też koncerty, zabawa, sportowe wyczyny i zwykłe bycie ze sobą. Choć mogą być jednorazowym wydarzeniem (niech będzie, że właśnie eventem), a nie częścią stałej formacji, to przecież mają za zadanie pomóc młodym odkryć – po raz pierwszy w życiu lub na nowo – wiarę, wspólnotę, swoje miejsce w Kościele.

Zarzut budowania w ten sposób „chrześcijaństwa eventowego”, czyli rzekomego sprowadzania religii i Kościoła do miłej i przyjemnej rozrywki, jest wyjątkowo nietrafiony. Wystarczy zresztą pojechać przynajmniej na dzień lub dwa na jedno z takich wydarzeń, by przekonać się, że dotykają one najwrażliwszych strun w życiu uczestników. I pomagają im odkryć, że jest odpowiedź na ich zranienia, kompleksy, samotność, grzech. A że wszystko odbywa się w festiwalowej, atrakcyjnej oprawie? A niby dlaczego najlepszy „produkt” świata miałby być podawany w słabym i nieatrakcyjnym opakowaniu?

Jak zmierzyć „sukces”?

Rozmawiam z abp. Grzegorzem Rysiem, metropolitą łódzkim, inicjatorem i organizatorem corocznej Areny Młodych w Łodzi. W jego opinii określenie „chrześcijaństwo eventowe” to forma etykiety z definicji fałszywej. – Najprostszy argument przeciw: żeby zrobić taki event, jakim jest Arena Młodych, trzeba mieć ok. 300–400 wolontariuszy. Dla nich to nie jest żadne jednorazowe wydarzenie, bo oni na co dzień gdzieś są, angażują się w życie parafii, wspólnot. To nie jest tak, że dopiero zaangażowanie w Arenę kreuje ich jako grupę. Owszem, to ich też scala i rozwija, ale jest częścią tego, kim stali się już wcześniej – mówi abp Ryś. – Po drugie, krytykom tych spotkań zapewne marzy się porządne, systematyczne duszpasterstwo. Tylko jest pytanie o procent wiernych w każdej grupie wiekowej, z którymi takie duszpasterstwo jest realne i możliwe. I czy nas zadowala ta liczba? Czasami ci, którzy oskarżają wspomniane wydarzenia o charakter eventowy, mają taki problem: ksiądz ogłosił nabór na ministrantów i przyszło tylko dwóch chłopaków. No więc mówi: nie będziemy nic robić, bo dla dwóch nie warto. A może lepiej zapytać, jak z tych dwóch zrobić dwudziestu. I czy na pewno nie przyda mu się jakiś event, na którym będzie musiał zwrócić się do tych, którzy nie wiedzą nawet, co to jest chrześcijaństwo. Jeśli w jednym dniu przychodzi 7 tys. młodych ludzi, z których do spowiedzi i Komunii Świętej przystąpi półtora tysiąca, to jest to sukces czy klęska? Jeśli tych pozostałych 5,5 tys. słyszało co drugie słowo, zajmując się trochę sobą albo tylko sobą, nie przejmując się treściami i tym, co się dzieje, to jest to klęska całkowita? Połowiczna? Jak to zmierzyć? Próbujemy wartościować rzeczy, które są poza naszym zasięgiem – kontynuuje arcybiskup. I dodaje: – W tym roku Ewangelia była o synu marnotrawnym i podczas Komunii Świętej chcieliśmy każdemu dać białą szatę. Ale musieliśmy najpierw przedyskutować, jak to zrobić: czy można dać białą szatę każdemu, jeśli do spowiedzi pójdzie tylko jedna czwarta? Jak dać tę szatę pozostałym, tak żeby tego znaku nie ośmieszyć? W końcu powiedzieliśmy młodym tak: jeśli z jakiegoś powodu nie byłeś w stanie iść do spowiedzi, nie rozumiesz jej, nie potrafisz się przełamać, ale może masz w sobie pragnienie, by to się kiedyś stało, może masz pragnienie jakiegoś powrotu do domu, to przyjdź po błogosławieństwo. I z tym błogosławieństwem było związane nałożenie tej białej szaty. Niektórzy dobiegali w ostatniej chwili. Ktoś by powiedział, że zrobili to dla rozrywki, że oni nic przez 5 godzin nie zrozumieli z tego, co się dzieje. Ale przecież ja nie wiem, co się wydarzyło w tym człowieku. Jeśli dla tych młodych taki event to jedyny kontakt z Kościołem w ciągu całego roku, to jest to klęska całkowita? Jeśli jest miejsce, gdzie się mogę spotkać z tym młodym człowiekiem, który nie przyjdzie do katedry, ale przyjdzie na event, jeśli mam szansę do niego mówić, streścić chrześcijaństwo w jakimś mocnym znaku, to moja wina, jeśli z tego rezygnuję – i jeszcze bardziej moja wina, jeśli to obrzydzam innym.

Pokaż swoje owoce

Z pewnością rewolucją w tworzeniu się pewnej „kultury eventowej” w publicznym przeżywaniu chrześcijaństwa było zainicjowanie przez Jana Pawła II Światowych Dni Młodzieży. Z socjologicznego punktu widzenia atmosfera eventu została w nich oparta „na mechanizmach niesamotności przeżywania wiary”, jak trafnie określił to Remigiusz T. Ciesielski na łamach „Przeglądu Religioznawczego” (nr 4/2019). „Zakłada ona, że jesteśmy bardziej skłonni realizować wartości katolicyzmu, widząc i słysząc świadectwa innych ludzi zgromadzonych wobec każdego z uczestników eventów. To nie tylko buduje wiarę osób uczestniczących w takich przedsięwzięciach, ale pozwala także na wyłonienie w uczestnikach dyspozycji do działania w środowisku lokalnym na rzecz wartości opisywanych w danym evencie” – pisze Ciesielski. Z kolei Agnieszka Zduniak w artykule poświęconym opisowi zjawiska eventów katolickich spogląda na nie jako na rzeczywistość, w której są realizowane potrzeby ludzkie skatalogowane przez Abrahama Maslowa (m.in. bezpieczeństwa, przynależności czy szacunku). Oczywiście to wszystko nie oznacza, że każdy chrześcijański event musi być z definicji wolny od nadużyć czy nawet słabych form przekazu. Ale i odwrotnie – nie może być również z definicji traktowany z podejrzliwością. Nawet jeśli nie każdy element festiwalu czy rekolekcji ewangelizacyjnych wydaje się nam zrozumiały czy odpowiadający naszej wrażliwości.

Arcybiskup Grzegorz Ryś podsumowuje: – Owszem, można mówić tylko o „eventowym” charakterze, kiedy w dużym wydarzeniu ewangelizacyjnym nie próbujemy dotrzeć do osoby. Nie staramy się zejść na poziom, który angażuje wewnętrznie uczestnika. Jeśli nie zejdziemy do pytań, które go osobiście dotyczą, dotykają ważnych sfer jego życia, prowokują do decyzji, to wtedy mamy tylko zwykły event. Tam, gdzie pojawiają się pytania dla osoby ważne i jest próba poszukiwania odpowiedzi, tam się event skończył. Co z tego wyniknie – tego nikt nie wie. Kiedy do tego człowieka wróci to wydarzenie, tego nie wiemy, więc w imię czego mamy to krytykować? Po tegorocznej Drodze Światła (transmitowanej w ogólnopolskiej stacji telewizyjnej) jednym z pierwszych komentarzy, jakie usłyszałem, była drwina z tego, że dzieci machały flagami w geście uwielbienia. Franciszek kiedyś określił takie pretensje mianem „kompleksu Mikal”. To jest związane z historią króla Dawida, który wprowadzał Arkę Przymierza do Jerozolimy i tańczył przed nią ubrany dość swobodnie. Kiedy przyszedł do domu, żeby przynieść błogosławieństwo z tego wydarzenia, jego żona Mikal wyśmiała go i wypomniała mu, że oto król Izraela obnażył się i ośmieszył przed niewolnicami. I po tym autor natchniony podkreśla, że Mikal pozostała niepłodna. Oczywiście nam tutaj chodzi o głębszy sens tej sceny: jeśli krytykujesz jakieś działania duszpasterskie, jakieś eventy, to najpierw pokaż swoje owoce. Kręcisz nosem na widok tych dzieci, które uwielbiają Boga w samym środku świątyni – pokaż swoje owoce.•

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.