Burza na Bali

Tomasz Rożek

|

GN 51/2007

publikacja 27.12.2007 22:02

Wbrew urzędowemu entuzjazmowi, dokument, który został przyjęty na konferencji klimatycznej w Bali, praktycznie nie zobowiązuje nikogo do niczego. Jest za to pełen ogólników i życzeń.

Burza na Bali Uliczny protest przeciw wycinaniu lasów w Dżakarcie. PAP/EPA/BAGUS INDAHONO

Na indonezyjskiej wyspie Bali 14 grudnia zakończyła się ONZ-owska konferencja klimatyczna. Delegaci z prawie 200 państw z całego świata dyskutowali na temat nowego protokołu klimatycznego. Ten poprzedni, podpisany w japońskim Kioto, przestaje obowiązywać w 2012 roku. Prace nad nowym dokumentem zostaną rozpoczęte za kilka miesięcy, a oficjalne podpisanie nastąpi w 2009 roku na konferencji klimatycznej w Kopenhadze. W pierwszych godzinach szczytu protokół z Kioto podpisała ociągająca się z tym do tej pory Australia. Nieugięte pozostały natomiast Stany Zjednoczone. Po długich (konferencja trwała 11 dni) i momentami burzliwych dyskusjach wszystkie państwa zgodziły się na… rozpoczęcie dalszych rozmów w sprawie nowego traktatu. Jak tryumfalnie poinformowano, zgodziły się na to także Stany Zjednoczone.

Chłopiec do bicia
W sprawie klimatu USA są chyba niesłusznie chłopcem do bicia. Zgoda, jako najbardziej uprzemysłowione państwo na świecie nie podpisały protokołu z Kioto. Ale to wcale nie znaczy, że w sprawach klimatu nic nie robią. W USA, szczególnie wśród republikanów, panuje opinia, że protokół z Kioto jest szkodliwy dla gospodarki i nieefektywny. Kilkanaście dni temu w „Dzienniku” strasznie skarcono Amerykę. „Już tylko Ameryka nie chce walczyć o klimat” – mówił tytuł okładkowego artykułu.

W obszernym komentarzu na drugiej stronie gazety szefowa działu opinii pisała, że USA zagrożenia ekologiczne nic nie obchodzą, a supermocarstwo skądś powinno wyskrobać pieniądze na ochronę klimatu. Gwoli wyjaśnienia. USA są krajem łożącym z budżetu największe sumy na badania klimatyczne. Dotychczas wydały na nie więcej pieniędzy niż na program załogowych lotów na Księżyc. Oczywiście każdy dla ochrony środowiska może zrobić więcej, ale nie jest prawdą, że Amerykanów zmiany klimatu „nic nie obchodzą”.

USA są jednym z najszybciej rozwijających się rynków energii odnawialnej. W ogólnym rozrachunku około 8 proc. energii jest w USA produkowanej z „zielonych” źródeł, w Kalifornii „zielona energia” stanowi aż jedną trzecią całości. W czasie niedawnego spotkania w Śląskiej Kawiarni Naukowej w Katowicach prof. Zygmunt Kolenda z AGH w Krakowie mówił, że tempo ograniczania emisji CO2 jest w Ameryce jednym z najwyższych na świecie. Prof. Kolenda zajmuje się matematycznymi symulacjami przepływu masy i energii. Poza tym w przeciwieństwie do niektórych krajów europejskich USA inwestują w energetykę jądrową, a to jedyny z dzisiaj znanych sposobów na obniżanie emisji CO2 na poziomie globalnym, a nie lokalnym.

Wszyscy zadowoleni?
Jednym z najważniejszych ustaleń szczytu jest zgoda na postulaty tzw. Grupy 77. To grupa 77 rozwijających się krajów, która wysunęła propozycję, by ciężar finansowy ochrony środowiska został rozłożony nierównomiernie. Chodzi o to, by więcej w tej dziedzinie robiły państwa najbogatsze i najbardziej uprzemysłowione. Rozwinięciem tej idei jest stworzenie specjalnego funduszu dla krajów najbiedniejszych. Bogaci mieliby tam przelewać pieniądze, które następnie będą przeznaczane na ochronę klimatu w krajach biednych.

Trudno powiedzieć, czy jest to propozycja sensowna. Na razie na koncie funduszu jest niezauważalnie mała kwota 38 milionów dolarów. Biorąc pod uwagę plany, to nawet nie kropla w morzu potrzeb. Docelowo ma się tam znaleźć 5 mld dolarów. Czy uzbiera się taką kwotę? A jeśli nawet pieniądze będą, kto i jak będzie je rozdzielał? Cel jest szczytny, ale w przeszłości pieniądze na szczytne cele często jakoś ginęły w trybach biurokracji Narodów Zjednoczonych.

Jak można było przypuszczać, po 11 dniach debatowania organizatorzy konferencji nie kryli entuzjazmu. – Wszystkie państwa rozpoznały, że ochrona klimatu jest kluczowym tematem dla całej ludzkości – cieszył się sekretarz generalny ONZ Ban Ki-moon. – Osiągnięcie porozumienia było bardzo budujące – wtórował mu szef komisji klimatycznej ONZ, Ivo de Boer. – To dokładnie to, czego chcieliśmy – dodał natomiast Humbert Rosa, negocjator z ramienia Unii Europejskiej.

Szczególnie ta ostatnia wypowiedź może zadziwiać. UE chciała czegoś zupełnie innego. Zaproponowała, żeby do 2020 roku kraje uprzemysłowione ograniczyły emisję CO2 o 24–40 proc w porównaniu z rokiem 1990. A tego projektu w Bali nie przyjęto…

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.