Misja Warszawa

Agata Puścikowska

|

GN 46/2007

publikacja 14.11.2007 11:36

Z Papui-Nowej Gwinei nie chciał wracać, bo tam było "kolorowo", a Polska była "blada". Ale Polska zbrązowiała. I teraz misje przeniosły się do Europy. – Ech… Globalizacji nie unikniemy – mówi o. Edward Osiecki.

Misja Warszawa Jakub Szymczuk

Rano urzęduje tu Christopher, Kameruńczyk. Jest jak dobra sekretarka. Przyjmuje, wita, zapisuje. Potem, gdy ludzi przychodzi coraz więcej, zastępuje go zakonnica Maria: dwa lata w Hongkongu na misjach, dwa języki obce. Rozmawia, słucha i dzwoni. Ostatnio chyba ze 300 telefonów wykonała, bo zaprzyjaźniona rodzina z Czeczenii (trójka małych dzieci), otwarci, spokojni ludzie, szukała mieszkania do wynajęcia. Siostra obdzwoniła pół Warszawy. Gdy na końcu padało: „pochodzą z Czeczenii”, „gościnni” warszawiacy 300 razy rzucali słuchawką. Przykro. Ale zwykle praca w „Migrancie” jest radośniejsza. – O, wchodzą moi ulubieńcy, moje „dzieci” przyszły do szkoły – śmieje się s. Maria, pokazując na drzwi. – Ta malutka to ma ze dwanaście lat, najstarsi są po trzydziestce. Najpierw kilkanaście godzin pracy na stadionie, potem tu – na polski. „Malutka” i reszta wieszają kurtki. Ciasno, jedna przy drugiej, bo dzisiaj samych Wietnamczyków będzie w „Migrancie” ze trzydziestu. Wciąż dzwoni domofon. Na niezwykłą, współczesną Wieżę Babel na poddaszu praskiej kamienicy prowadzą zwykłe schody.

Te twarde polskie „Ce”
Do „Migranta” przychodzą… wszyscy. Skośne oczy i czarne oczy, porozumiewają się na migi, mieszaniną angielskiego, polskiego. Ci z Afryki, którzy najczęściej okupują komputery, czasem znają francuski. Ale nawet jakby i nie znali, to „no problem”. Jak ludzie chcą, będą razem. W „Migrancie” pachnie herbatą. Idą jej hektolitry, do tego mnóstwo cukru. Europejczycy piją zwykłą, w torebkach. Ci z Dalekiego Wschodu – zieloną. Suszone liście po zalaniu wrzątkiem rozwijają się, wypełniając całą szklankę. – No, zielona jest najlepsza. Dla wszystkich – kiwa głową starszy, siwawy mężczyzna. – I dla dorosłych, i dla dzieci, i dla kobiet karmiących, bo smakuje jak siano – mruga porozumiewawczo. Ojciec Edward Osiecki, werbista, najpierw misjonarz w Papui-Nowej Gwinei, potem twórca ośrodka dla obcokrajowców „Migrant” i duszpasterz Wietnamczyków mieszkających w Polsce.

Harmider. Czarnowłose dziewczyny tłoczą się przy czajniku i kubkach. W końcu gorąca herbata ląduje na stolikach, obok kartek i długopisów. Zaczyna się lekcja. W dwóch salkach dwie grupy: mniej i bardziej zaawansowana. Pierwsza duka alfabet. Młodzi Wietnamczycy powtarzają za lektorami: „a, be, cie”...
– No dobra, ale nie „cie”. Mówimy twardziej: „ce” – instruuje Janek, wolontariusz, student stosunków międzykulturowych, który niedawno wrócił ze stypendium z Wietnamu. Razem z Krzyśkiem (stosunki międzynarodowe, dwa lata stypendium w Hanoi) przyszli do „Migranta”, bo po prostu potrzebna była pomoc. – A dla nas to też dobra rzecz – kontakt z językiem, z Wietnamczykami. Lubię tych ludzi – mówi Krzysiek. Rzeczywiście, „tych ludzi” nie da się nie lubić. Otwarci (jeśli się przed nimi nie zamyka), życzliwi (jeśli traktuje się ich życzliwie). – I nieprawdopodobnie wręcz radośni – kończy wyliczankę wietnamskich zalet s. Maria. – Po tym, co przeszli, choćby po 1000-letniej chińskiej okupacji, nauczyli się optymizmu i wiary w przyszłość. My, Polacy, z natury jesteśmy pesymiści. Możemy się tylko uczyć. – Ce, ce, cie, sie – ćwiczą kursanci, z trudem „po polsku” ustawiając usta. W drugiej zaawansowanej grupie odmiana czasowników: „Oni chodzicie do sklepu?” – Dobcie? – pyta lektorkę wolontariuszkę 20-letni Nguyen. Jest tu od czterech miesięcy. Gdy zarobi na godne życie, chce wrócić do kraju. Nie wie, czy będzie mógł…

Żółte karteczki – całe ich życie
W całym „Migrancie”, mimo herbat, kubków i kilku języków na raz, panuje porządek: s. Maria czuwa. Tylko w pokoiku szefa twórczy nieład. Pachnie egzotyką. W cukiernicy – brązowy cukier. Ojciec częstuje dziwnymi owocami: coś jakby winogrona w twardej skorupie. Dziwne, ale smaczne. – To wietnamskie – objaśnia i instruuje, jak rozłupać cienką łupinkę… Stosy dokumentów i skoroszytów. Setki samoprzylepnych karteczek z imionami, egzotycznymi nazwiskami. Ten ma mieszkanie, ten szuka, tamten ma zgodę na pobyt stały, a ta tutaj, co się uśmiecha ze zdjęcia, uzyskała w końcu pobyt tolerowany. Po roku pobytu w areszcie. Każda karteczka to człowiek, który chciał lub musiał zamieszkać w kraju nad Wisłą. Musiał, bo żył w nędzy. Musiał, bo jego rodzime władze prześladowały go za przekonania, czy choćby za to, że jest katolikiem. Chciał? No przecież świadomie wybrał kraj „Solidarności”, Papieża Polaka. Kraj, który miał tak podobną historię jak jego: okupację, niewolę, komunę. Polacy zwyciężyli. Może i Wietnamowi się uda?

Wieża bez „nadzoru”
– Od września 2005 r., gdy świetlica powstała, nie zginął nawet długopis – ojciec spokojnie odpowiada na niestosowne pytanie: czy można im zaufać. – Przychodzą, zostają. Są lojalni. Ojciec pracuje teraz nad załatwieniem pobytu tolerowanego. Dla, bagatela, czterystu emigrantów. Dwustu osobom już udało się pomóc. Jak mają dokument, mogą dostać PESEL, NIP, mogą (i robią to) zarejestrować działalność gospodarczą. Emigranci, pozostawieni bez pomocy, nie ubiegają się zwykle o taki status. Po prostu nie umieją. Odstrasza restrykcyjne prawo, blokuje nieznajomość języka. I… niechęć urzędników. – Więc jestem ich pełnomocnikiem, przeprowadzam po ścieżkach biurokracji. Reprezentuję w urzędach, dbam o interesy – mówi o. Edward. I zrywa kolejną żółtą karteczkę. Sprawa załatwiona.

Wyższa Szkoła Globalizacji: stadion
Żeby dotrzeć do wystraszonych (choćby po brutalnej i bardzo długiej drodze z Wietnamu do Polski) i zdezorientowanych ludzi, ojciec chodzi na stadion. Raz, czasem dwa razy w tygodniu. Znają go tu już i się nie boją. Zaczepiają, zagadują, pozdrawiają. Ojciec wita nowych, co są od miesiąca, a tym, co są już długo, przekazuje nowiny: „Będziesz miał dokument, trzeba jeszcze czekać, trzeba pisać, uda się”. Czasem rozmowa schodzi na tematy „polityczne”… Pytają więc ojca, co w końcu z tym stadionem? Pokiwają głowami, uśmiechną się: – Poczekamy na Euro i… wrócimy.

Ksiądz nosi czapkę bejsbolówkę przywiezioną jeszcze z Nowej Gwinei. Jest niewysoki, taki jak oni.
– Ewangelizacja? Tylko przez świadectwo – mówi konkretnie. – Człowiek, żeby normalnie żyć, potrzebuje ostoi. I to powinna być religia, w której wychowany był od dziecka. Jeśli jest buddystą, niech pozostanie dobrym buddystą. I taki tu widzę paradoks Bożej Opatrzności: Pan Bóg miesza w kociołku, przez globalizację. I teraz każdy katolik, nie tylko misjonarz, może ewangelizować… Z ojcem jest tłumaczka, Wietnamka, studentka medycyny. Ale do tych, co choć trochę „mówić polski”, ks. Edward zwraca się sam, powoli: – Idzie do biuro, tam zameldować. Ma PESEL. Ma NIP. Robi firma. Rozumiesz? Ciemnowłosy sprzedawca dziecięcych śpioszków słucha zafrasowany i odpowiada: rozumiesz. Na pożegnanie słyszy: – Henga pnai. Wszystko będzie dobrze – mówi ksiądz. A po wietnamsku mówić przecież nie umie.

Rewolucja starego gospodarza
– Teraz to już o „Migrancie” wiedzą. Dzwonią nawet z dalekich stron: Nowej Soli, Śremu, Szczecina. Dobrych wiadomości nie trzeba reklamować – o. Edward głaszcze długą siwą brodę.

W „Migrancie” obcokrajowcy otrzymują pomoc niematerialną, bo taka jest im naprawdę potrzebna. Materialnie zwykle sobie radzą: wynajmują mieszkania (jedno na 6, 10 czy więcej osób), pracują jak mrówki. Najbiedniejsi, bez pracy, papierów, mieszkają w ośrodkach dla uchodźców. Zawsze jest jakieś jedzenie i dach nad głową. Ale czasem przychodzi bieda. Tylko że legalnie trudno jest pomóc nielegalnemu. I gdy irakijska matka z czwórką dzieci prosi o pomoc, instytucja charytatywna, do której otrzymuje w „Migrancie” adres, świadczy ją „w trybie wyjątkowym”. I jednorazowo. I wydaje: 2 kg mąki, kostkę masła, troszkę ryżu. Bo inaczej instytucja będzie miała problemy. Taki to w skrócie absurd polskiego prawa.

– Europa się wyludnia, więc powinna być jak dobry, godny gospodarz. Starzejący się, ale łączący, przekazujący wartości. I trzeba pamiętać, że integracja to szersza i trudniejsza rzeczywistość, niż chodzenie do kościoła i mówienie w nowym języku. Nowa sytuacja wymaga i od Polski rewolucyjnego spojrzenia na migrację, pobyt w Polsce. W USA nie trzeba być legalnie, żeby móc płacić podatki, wynająć mieszkanie – mówi o. Edward. – U nas emigranci muszą żyć poza prawem, bez jakiejkolwiek pomocy, muszą się wręcz ukrywać. No to jak oni mają się integrować i asymilować? Boją się policji, po pracy jadą do domów, nad ranem znów praca. Taki kierat. A tym ludziom nie potrzeba pieniędzy, tylko przestrzeni do działania.

Według o. Edwarda, doskonałym miejscem nauki tolerancji, współżycia, bycia razem, jest właśnie stadion. Tu mówi się setkami języków i nie ma waśni etnicznych. Tu jest namiastka normalności, bo oprócz pracy (kilkanaście godzin na dobę to nie dwadzieścia w Wietnamie…), są szachy i piłka nożna. I jest zespół taneczny „Skarby Orientu”. Podobno aktywność artystyczna przełamuje strach. Kiedyś pewien dziennikarz zapytał młodego Wietnamczyka, czy ten był w polskim kinie. Chłopak odpowiedział, że w kinie to nie był wcale. W Wietnamie kina nie było, a była straszna bieda. A w Polsce… Cóż, woli nie wychodzić wieczorem z domu. Ale bardzo chciałby pójść… Przychodzi więc do „Migranta”.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.