Herszt ma łagodne oczy

Agata Puścikowska

|

GN 37/2007

publikacja 17.09.2007 14:26

Gdy Aniela Karłowiczowa była jeszcze w połogu, małego Wacka ochrzcił ojciec chrzestny. – Poświęciłem go na księdza – powiedział. – Taki zaszczyt? – niedowierzała kobieta. Był wrzesień 1907 roku...

Herszt ma łagodne oczy Ks. Wacław z bratanicą Marią i przyjacielem Stefanem Melakiem. Agata Puścikowska

Na początku sierpnia 2007, na Mszy św. w rocznicę stracenia Traugutta, ks. Wacław Karłowicz głosił kazanie. Kilka dni później, umówiona na wywiad, stałam przed plebanią na warszawskim Gocławku. Okazało się, że ksiądz nagle trafił do szpitala. Jeden smutek, dwa pytania: jak pisać o człowieku, którego się nie zna? Jak pisać bez koturnów i banału o bohaterze?

Z Wacka – Bobola
Gdy matka prowadziła ósemkę dzieci do kościoła, niedaleko rodzinnego Szelkowa, tylko Wacek „odgrywał” potem Mszę św. Miał może z sześć lat. Potem, w gimnazjum, zwierzył się matce, że chce iść do seminarium. – Idź – powiedziała. – Ale masz być dobrym księdzem... Po święceniach był wikarym w Babicach, Kobyłce, Łowiczu. Krótko pracował w Warszawie, trafił do Rawy Mazowieckiej. – Byłem kapelanem trzech oddziałów AK – opowiadał ks. Karłowicz wiele lat potem. Mniej powściągliwi dodają: setki osób wyciągnął z niemieckiego więzienia. – W 1943 r. wróciłem do Warszawy i organizowałem Armię Krajową województwa warszawskiego. Mieszkałem przy katedrze św. Jana. Miałem pseudonim Andrzej Bobola.

W mieszkaniu Boboli kwitł „ruch turystyczny” Warszawa–Londyn. Przyjeżdżali kurierzy z hasłem, a Bobola kontaktował ich dalej. Bardzo pomagały łączniczki. – To kobiety, nie mężczyźni, odegrały w konspiracji olbrzymią rolę: w większości to one przewoziły wiadomości i wszelkie materiały – wspominał potem.
1 sierpnia 1944 r. zastał go przy katedrze polowej na Długiej. Niewielkie mieszkanie księży było punktem kontaktowym. Gdy dyskutowali o powstaniu, on był przeciw. – Czym mieliśmy walczyć? Z pistolecikami na czołgi i samoloty? Otwarta walka miałaby sens, gdyby Sowieci przeszli Wisłę i byli zajęci walką z Niemcami. I gdyby pomogli alianci. Ale żeby samodzielnie wygnać Niemców z Warszawy, to było niemożliwe – mówił, choć bez wahania został kapelanem powstańczego batalionu „Gustaw-Antoni”.
Powstanie opisywał krótko: – To była rzeź. Bomby i pociski niszczyły całe kamienice. Tak systematycznie...

Batalion „Gustaw-Antoni” walczył na Starówce. Bobola był ze swoimi. Zorganizowali szpital na Długiej. Szybko w nim zamieszkał. Komunia, spowiedź, namaszczenie... Normalna kapłańska posługa w nienormalnym czasie. Na Msze przychodzili powstańcy i cywile, ranni bez rąk, bez nóg. Gdy ludzi było dużo, prowizoryczny ołtarz stawał na ulicy. Ludzie modlili się rozproszeni, przy murach kamienic. Z czasem Bobola musiał zostać lekarzem. – Asystowałem przy operacjach, podawałem narzędzia chirurgom. Podczas pierwszej operacji, kiedy zobaczyłem ruszające się wnętrzności, zrobiło mi się mdło. Później się przyzwyczaiłem. Zrozumiałem jedno: trzeba widzieć cierpiące ciało człowieka i myśleć tylko o tym, jak pomóc. Wśród pożarów i huku bomb rodziły się dzieci. Bobola został akuszerem. – Nauczyłem się. Pierwszy raz nie był najprzyjemniejszy, ale kiedy zobaczyłem dziecko... Jaka radość! Od razu je ochrzciłem.

Paliła się katedra św. Jana. W środku cudowna XVI-wieczna figura Jezusa na krzyżu. – Z kaplicy Baryczków wyniosłem krucyfiks. Z zakrystianami zanieśliśmy Jezusa do kaplicy kościoła św. Jacka. Przykryliśmy Go prześcieradłem – wspominał, gdy katedra po całkowitym zniszczeniu odzyskała już blask. – Tam też był szpital. Po kilku dniach jeden z księży spowiadał w kaplicy. Było ciemno, ranni leżeli na posadzce. Ksiądz poszedł do jednego i mówi: „Wyspowiadaj się”. Cisza. „No, wyspowiadaj się, jestem księdzem”. Nic. Dotyka go – zimny. Odkrywa prześcieradło, a tu... Pan Jezus!

Ocalony
Śmierć była wokół. Bobola grzebał 40, 50 osób dziennie. Wystarczył granat, chwila nieuwagi... Do tego aresztowania, wywózka. Brat księdza Marian przed powstaniem wraz z rodziną mieszkał na Pradze. Jego szesnastoletnia córka Marysia rwała się do walki. Ojciec prosił: – Zostań, bo matka chora. Ja pójdę.
Poszedł. Był zawsze blisko Wacka. Byli razem i wtedy, gdy księdza na chwilę zawołali do rannego...

Nagle zjawili się Niemcy. Mariana zatrzymali, wywieźli do Drezna. Już nie wrócił. – Ja chyba byłem pod szczególną opieką... – zastanawia się ks. Karłowicz. – Na Starówce strzelał do mnie Niemiec. Z kilku metrów nie trafił. Do połowy zasłonił mnie filar. Niemiec zezłościł się, rzucił granatem. Trafił w filar. Huk, kurz. Pomyślałem, że skoro go nie widzę, to i on mnie nie widzi. Uciekłem. Starówkę opuścił kanałami. Z ostatnimi oddziałami przedostał się na Żoliborz, a stamtąd do Puszczy Kampinoskiej.

Po powstaniu władze kościelne pozwoliły Karłowiczowi pracować z daleka od Warszawy. – Dostałem się za Sochaczew i to mi uratowało życie. Komuniści szukali „Andrzeja Boboli”. Nie byli pewni, czy Karłowicz i Bobola to ta sama osoba. Wypytywali ludzi, chodzili po sąsiedztwie. Nikt mnie nie wydał. Niedługo po wojnie z pierw- szą wizytą pojechał do Pułtuska, do mamy. – Mama powiedziała: „Wszystkie swoje modlitwy za ciebie ofiarowałam”. Odpowiedziałem: „Mamo, masz owoc swoich paciorków”.

I znów walka
W 1947 roku biskup powierzył Karłowiczowi tworzenie parafii na warszawskim Gocławku. Trudne zadanie w tamtych czasach... Nikt nie dostawał pozwoleń, zaczynały się represje. Ksiądz Wacław poszedł do wydziału architektury. Za biurkiem siedziała kobieta. Poznał ją, ona jego. To była Żydówka, którą uratował od śmierci w czasie powstania w getcie. – Nazwiska jej już nie pamiętałem, ważne, że ona zapamiętała moje... Powiedziała: „Karłowiczowi to ja wszystko podpiszę, a każdemu innemu nic”. Zostałem proboszczem na Gocławku i w 1950 roku odbyła się pierwsza Msza w wybudowanej drewnianej kaplicy.

W tym samym niemal czasie, półtora kilometra od kościoła, na placu po bitwie pod Olszynką Grochowską walały się szczątki powstańców z 1831 r. Dzieci czaszkami grały „w piłkę”. Pod koniec lat 60. przyszły do księdza wyrostki, bracia Melakowie. – Księże – powiedzieli – trzeba coś z tym zrobić.
I zrobili. Mimo represji uratowali pamięć o ludziach i teren, który władze komunistyczne przeznaczyły na... koszary ZOMO. Co roku, do chwili obecnej, w rocznicę bitwy odprawiana jest Msza św., jest uroczysty Apel Poległych.

Współpraca z Melakami zacieśniała się. W 1974 r. zawiązali Krąg Pamięci Narodowej. Przez kilkanaście lat organizowali uroczystości i nabożeństwa patriotyczne na polach Ossowa, w Zielonce, w Dolince Katyńskiej, katedrze św. Jana, kościołach św. Anny, Świętego Krzyża... W 1979 r. powołali Konspiracyjny Komitet Katyński. O księdzu mówili wtedy Herszt, a o Melakach – banda. To w warsztacie jednego z bandy w wielkiej tajemnicy powstał pomnik ofiar zbrodni katyńskiej. Stawiali go na Powązkach nocą. Wiedzieli, że rano zniknie skradziony przez „nieznanych sprawców”.

Gdy bracia Melakowie odbywali kolejne odsiadki, Herszt przynosił, co miał, pocieszał. – Tonował nas, bo krew wrzała – wspomina Stefan. Czy ksiądz się bał represji? – On się niczego nie bał! – ucina kategorycznie. – Podczas wojny walczyło wielu księży, takie były czasy. Ale walczyć z komuną potrafili najwięksi. Kiedyś, gdy po raz enty ksiądz został wezwany na przesłuchanie, poszli obaj. – Esbek mówi: „Demonstracje robicie na Olszynce”. „Modlimy się” – odpowiada ks. Wacław. „Demonstracje robicie”. „Modlimy się”. „Demonstracje robicie”... Ksiądz, choć nieco blady: „Chodź, Stefan, nie będziemy dłużej rozmawiać”. I wyszli.

Wrzesień 2007
Obok ks. Wacława – bratanica Maria, Stefan Melak. Wpadają parafianie, pomagają klerycy. Herszt ma oczy jasne, łagodne. Słucha rozmów. Pozwala na zdjęcia, ale gdy migawka aparatu nabiera tempa, przerywa: – Dość. Pani Ania, parafianka: – Zawsze był stanowczy. Zbieram się na odwagę: – Moja córka też ma na imię Aniela. Jak księdza mama.

Ks. Karłowicz się uśmiecha. – Aniela... – mówi powoli. Potem wskazuje obraz na ścianie. Chrystusa Miłosiernego znalazł wprost na ulicy płonącej Warszawy. Jedyna pamiątka z powstania...

W małym mieszkaniu dużo zdjęć, orderów, książek. Jest spokój. Są przyjaciele. Wokół plebanii kościoła św. Wacława snuje się dym. Gdzieś palą liście. Idzie pogodna jesień.

W reportażu wykorzystałam wywiad Patrycji Bukalskiej pt. „40 pogrzebów dziennie” „Tygodnik Powszechny”, 1.08.2004), oraz wywiad Jarosława Adamkiewicza (Informator Wawra, 9.02.2007). Szczególnie dziękuję Stefanowi Melakowi i Marii Karłowicz-Pladysz

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.