Czy strajk wyjdzie na zdrowie?

Joanna Jureczko-Wilk

|

GN 30/2007

publikacja 25.07.2007 13:34

Być może strajk medyków jest właśnie tym, co służbie zdrowia... najbardziej się przysłuży.

Czy strajk wyjdzie na zdrowie?

Strajkujące szpitale nie dostają pieniędzy i upadają. Pacjenci, szukając kogoś, kto wreszcie by ich leczył, zwrócą się do służby zdrowia niepublicznej i prywatnej. Lekarze już tam są od dawna, dorabiając do marnego, „państwowego” etatu. Potrzebne byłoby tylko błogosławieństwo ministra zdrowia, za którym poszłyby pieniądze podatników.

To oczywiście wizja ironiczna, chociaż niezupełnie nierealna. Strajk lekarzy doprowadził do rozpoczęcia procedury upadłościowej w Instytucie Centrum Zdrowia Matki Polki w Łodzi. W podobnej sytuacji jest wiele innych placówek, które nie dostają pieniędzy od Narodowego Funduszu Zdrowia, bo lekarze na znak protestu nie wypisują dokumentacji medycznej. Minister Zbigniew Religia szacuje, że w ten sposób może zniknąć 5–10 proc. placówek. Czyli mniej więcej tyle, ile resort zdrowia planował w przyszłości zamknąć.

Pacjenci rozumieją desperację lekarzy i pielęgniarek, ale przecież gdzieś leczyć się muszą. Idą więc tam, gdzie nie ma kolejek, limitów, a „dowód wdzięczności” opłaca się w kasie według cennika. Jak wynika z badań przeprowadzonych przez SMG/KRC w ubiegłym roku, co trzeci Polak korzystał z prywatnej służby zdrowia. Średnio miesięcznie z własnej kieszeni wydajemy na leczenie 25 zł. Zostawiamy je nie tylko u stomatologów i ginekologów. Coraz częściej prywatnie robimy badania, na które w ramach ubezpieczenia musielibyśmy czekać miesiącami, a nawet latami.

Prywatna służba zdrowia przeżywa boom. Tylko w Warszawie w najbliższym czasie powstanie pięć prywatnych szpitali z 400 łóżkami. A prywatne lecznice liczą na jeszcze większe zyski. W tym roku spodziewają się zarobić nawet o jedną trzecią więcej niż w latach poprzednich. To efekt coraz popularniejszych abonamentów fundowanych pracownikom przez pracodawców, ale też niewydolnej publicznej służby zdrowia.

 

Minister reanimuje
Przedstawiony niedawno koszyk gwarantowanych świadczeń medycznych, czyli spis procedur, które należą się pacjentom w ramach płaconej przez nich składki ubezpieczenia zdrowotnego, tylko obnażył niewydolność systemu. Żeby usługi z koszyka były rzeczywiście gwarantowane, trzeba znaleźć minimum 9 mld zł. Większych pieniędzy domagają się lekarze i pielęgniarki, szpitale chcą wyższej wyceny za usługi medyczne, pacjenci chcieliby kupować leki taniej, czyli w większym stopniu refundowane przez państwo… To powszechne wołanie o pieniądze – zdaniem ekspertów – jest uzasadnione, bo niższe od nas nakłady na służbę zdrowia mają w Europie tylko Estonia i Słowacja.

Szukając dodatkowych dochodów, minister Religa proponuje podniesienie składki ubezpieczenia zdrowotnego i wprowadzenie dodatkowych ubezpieczeń.

– System ochrony zdrowia skonsumuje każde pieniądze. Nie chodzi o to, by wpompować w niego jeszcze więcej, ale by go uszczelniać – mówiła Anna Knysok, wiceminister zdrowia w rządzie Jerzego Buzka, wprowadzając reformę służby zdrowia.

W ciągu tych kilku lat, które minęły od początku reformy, systemu nadal nie udało się uszczelnić, wręcz przeciwnie: warunki kontraktów zawieranych przez Narodowy Fundusz Zdrowia zachęcają szpitale do kombinowania i „kreatywnej sprawozdawczości”. Żeby wykonać w miarę szybko tomografię komputerową lub rezonans magnetyczny, pacjenta kładzie się na oddział. A to już są o wiele większe koszty niż zrobienie badań ambulatoryjnych. Lekarze przetrzymują pacjentów w szpitalach, bo za dłuższe leczenie Fundusz płaci więcej. Na ostre dyżury masowo zgłaszają się chorzy, którzy chcą ominąć wielomiesięczne kolejki do specjalistów.

Rzeczywistość jest taka, że skutecznie i szybko można się leczyć, dając w łapę albo idąc na „konsultacje” do ordynatora, który przyjmuje w szpitalnym gabinecie, a pieniądze kasuje do własnej kieszeni. Szarą strefę w służbie zdrowia nawet trudno oszacować.

– Większe pieniądze bez zmiany całego systemu nic nie dadzą – mówi Andrzej Sadowski z Centrum im. Adama Smitha w Warszawie. – Obecnego systemu opieki zdrowotnej nie można już reformować. Trzeba go stworzyć od nowa. Państwo nie musi być organizatorem służby zdrowia, wystarczy, że będzie jej płatnikiem. Że wykupi abonament medyczny dla obywateli, tak jak robią to niektóre firmy swoim pracownikom.

Powrót bonu?
Centrum im. Smitha proponuje, żeby zlikwidować składkę zdrowotną, a przychodnie i szpitale sprywatyzować poprzez aukcję publiczną. Zamiast tego budżet państwa kupowałby w towarzystwach ubezpieczeniowych abonament podstawowej opieki zdrowotnej dla każdego obywatela. Abonament mógł- by zawierać usługi, które minister Religa umieścił w koszyku świadczeń gwarantowanych. Za dodatkowe procedury płacilibyśmy z własnej kieszeni lub w ramach dodatkowych ubezpieczeń. Żeby zabezpieczyć interesy dzieci do 16. roku życia i seniorów, którzy dla towarzystw nie są opłacalnymi klientami, do rozważenia jest pomysł, by ubezpieczenie dodatkowe za nich wykupił budżet państwa. Nieodpłatne miałoby pozostać ratownictwo medyczne.

Zdaniem ekspertów z Centrum, otwarcie rynku usług medycznych spowodowałoby, że usługi potaniałyby o kilka, kilkanaście procent. Towarzystwa ubezpieczeniowe konkurowałyby ze sobą, by zaoferować klientom jak najwięcej za jak najniższe pieniądze. Pieniądze poszłyby wreszcie za pacjentem, a to spowodowałoby, że słabo zarządzane placówki wypadłyby z rynku.
– Po moim trupie – skwitował te pomysły minister Religa.

Rzecznik Ministerstwa Zdrowia Paweł Trzciński wymienia minusy: – Zlicytowanie polskich szpitali i oddanie ich pierwszym lepszym osobom nie zgadza się z ideologią systemu europejskiego. We Francji 80 proc. placówek medycznych jest publicznych. W Stanach Zjednoczonych, gdzie prywatna służba zdrowia jest najbardziej rozbudowana, też odchodzi się od systemu rynkowego. To silny sektor publiczny wyznacza standardy. Jak rząd miałby zapewnić bezpieczeństwo zdrowotne obywatelom, jeśli nie miałby kontroli nad placówkami medycznymi, bo wszystkie byłyby w rękach prywatnych? A jeśli szpitale prywatne odmówią na przykład transplantacji, bo są to drogie i skomplikowane procedury? Jeśli w którymś momencie wywindują ceny? Lobby medyczne widzi świetny interes w przejęciu szpitali, ale Polski nie stać na eksperymenty.

Co ze szpitalami?
– Problem służby zdrowia to w zasadzie pytanie o przyszłość szpitali – uważa dr Krzysztof Krajewski-Siuda z Instytutu Sobieskiego.

Jego zdaniem, większa część opieki ambulatoryjnej i podstawowej opieki zdrowotnej już się sprywatyzowała, co nie znaczy, że pacjent płaci za leczenie. Placówki mają podpisane kontrakty z NFZ. W tym samym kierunku idą lekarze specjaliści. Likwidowane mniejsze szpitale powiatowe z powodzeniem przejmują prywatni inwestorzy.

– Zanim przejęliśmy w 2003 r. Szpital św. Rocha w Ozimku, powiat musiał spłacić 10 mln zł jego długów – mówi Aneta Bawiec z firmy EMC, która oprócz Ozimka prowadzi jeszcze dwa inne szpitale przejęte od powiatów. – Zredukowaliśmy personel, pozostałemu podnieśliśmy płace, przebudowaliśmy budynek na bardziej funkcjonalny, skomputeryzowaliśmy, poszerzyliśmy zakres usług, pozostawiając te oddziały, które działały przed sprywatyzowaniem. Placówka przynosi zyski i teraz zwiększa zatrudnienie.

– Nie możemy wylać dziecka z kąpielą – ostrzega dr Siuda. Jego zdaniem, trzeba wprowadzić konkurencję tam, gdzie się da: naszą składką powinno zarządzać kilka funduszy, które zadbają o zapewnienie usług medycznych i będą kontrolowały świadczeniodawców.

– Jestem za prywatyzacją podstawowej opieki medycznej, opieki ambulatoryjnej i lecznictwa zamkniętego na podstawowym poziomie. Druga część naszej składki powinna pójść na szpitale i kliniki, które nie są „rynkowe” i gdzie konkurencja byłaby iluzoryczna. To jest leczenie psychiatryczne, paliatywne, długoterminowe, kliniczne. Pełne urynkowienie tych usług mogłoby być dla pacjentów niebezpieczne, bo prywatne szpitale stroniłyby od drogich procedur medycznych.

Eksperci kontra politycy
Menedżerowie służby zdrowia są zgodni, że współpłacenie pacjentów, nawet bardzo symboliczne, jest konieczne. Nie chodzi o to, ile na nim można zarobić, ale ile można zaoszczędzić. Zdaniem Krzysztofa Bukiela, szefa Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Lekarzy, kilkuzłotowe opłaty za wizyty czy wypisywanie recept ograniczyłyby te, które nie mają uzasadnienia medycznego.

Jednak szanse na wprowadzenie tego pomysłu w życie są niewielkie. Nawet propozycja kilkunastozłotowych opłat, które minister Religa chciał wprowadzić za wyżywienie w szpitalach, przepadła z hukiem.

Zdaniem ekspertów, należałoby się poważnie zastanowić, czy grupa ponad 10 mln osób, które nie płacą składki zdrowotnej, rzeczywiście musi być tak liczna. Czy rolnikom i ich rodzinom, którzy nie płacą podatku dochodowego, nie można naliczać jej w inny sposób? Czy darmowe leczenie fundować rodzinom osób pracujących za granicą, które nie odprowadzają składki zdrowotnej do Polski? Według szacunków Konfederacji Pracodawców Polskich, gdyby rolnicy płacili składkę zdrowotną, w budżecie państwa zostałoby od dwóch do kilkudziesięciu miliardów złotych.

– Jaki sens jest opracowywać ustawy, o których wiadomo, że przepadną w parlamencie? Zbyt silne jest w nim lobby rolnicze – mówi Paweł Trzciński.

Kolejne 3–5 mld zł do systemu mogłyby wprowadzić dodatkowe ubezpieczenia zdrowotne. Resort zdrowia zbadał, że zainteresowana ich kupnem byłaby jedna piąta społeczeństwa. Ale nie jest tym zainteresowany premier Jarosław Kaczyński, który widzi w nim poważne ograniczenie w dostępie do usług medycznych dla najbiedniejszych.

– Naturalną konsekwencją wprowadzenia koszyka gwarantowanych świadczeń medycznych jest zgoda na dodatkowe ubezpieczenie się. Mam nadzieję, że koszyk skłoni polityków do takiej decyzji – mówi prof. Religa.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.