Jak sprytny Bóg Kaszuba przechytrzył

Agata Puścikowska

|

GN 27/2007

publikacja 04.07.2007 11:56

Kiedyś przyszedł do ośrodka rybak: – Masz tu, ojcze, ryby dla dzieciaków. Ale czy pozwolisz, żebym wziął do chałupy pięć? Bo to widzisz, postawiłem rano sieci. Cztery dla kolonii, jedną dla swojej rodziny. Wasze wszystkie pełne, moja jedna pusta...

Jak sprytny Bóg Kaszuba przechytrzył Ojciec Konkol, gdy jest ładna pogoda, zabiera dzieci na wycieczki po Zatoce Puckiej. Łódkę pożycza mu brat. Agata Puścikowska

W Jastarni wszyscy wiedzą, gdzie leży ośrodek. Choć przyjezdni czasem pytają: „gdzie jest ten ośrodek świętego Konkola?”. No bo jeśli coś ma czyjeś imię, to pewnie zmarłego. A najlepiej, żeby był świętym.
Ośrodkowych, domków jest kilkadziesiąt. Niektóre bardzo stare, inne nowsze, choć o komforcie nie można mówić. Bo nie o komfort tu chodzi. W centrum ośrodka – kaplica. Mała, drewniana. Żeby na Mszy św. pomieścili się wszyscy: dzieciaki i jastarniccy turyści, na zewnątrz rozkłada się koce.

Wysoki, brodaty ksiądz, mówi niedzielne kazanie: – Człowiek idzie na plażę, leży, leży. Słońce operuje. Człowiek robi się coraz bardziej przymulony, wraca z tej plaży jak nieprzytomny. Wraca do domu i boli go głowa, piecze całe ciało. Ale potem okazuje się, że ciało brązowieje. Że człowiek robi się piękniejszy, jest wypoczęty. I tak jest z opalaniem w Bożej miłości. Podczas adoracji Najświętszego Sakramentu najpierw po prostu jesteśmy z Bogiem. Boża miłość powolutku nas opala. A potem boli i piecze, bo Boża miłość obnaża nasze zranienia. No i schodzi z nas stara „skóra”. I okazuje się, że jesteśmy piękniejsi, lepsi, uleczeni. Opalajcie się do woli... Ojciec Konkol (jeszcze bez aureolki) kończy kazanie. Chociaż gorąco, nikt nie spieszy się na plażę.

Zamiast Nowej Zelandii
Edek Konkol urodził się w samym centrum Jastarni, tuż obok kościoła. Może ta bliskość nauczyła go ufać? A może Bałtyk nauczył go mocno stąpać po ziemi, przy jednoczesnym patrzeniu w niebo?
Jak wszystkie tutejsze dzieciaki dobrze znał Bałtyk. Kiedyś, gdy pływali z kolegą, przyszedł prąd. Porwał ich aż do Chałup. Uratowali się, bo wiedzieli, że z żywiołem się nie wygra, że trzeba mu się poddać i oszczędzać siły. I to ich pewnie jeszcze uratowało, że jastarnickie matki zawsze polecały dzieci Najświętszej Panience. Same nie dałyby rady... Edek dorósł i postanowił: zostanę misjonarzem. Wyjechał z Jastarni do seminarium ojców werbistów. Wiedział, że będzie prowadził misje w Nowej Zelandii. Pięć lat uczył się, jak nawracać. To była jego misja i jego marzenie. Ale po święceniach decyzja przełożonych była twarda: „zostajesz w kraju”. – Cały czas myślałem: „w takim razie jaki jest Twój plan, Boże? Szefie, o co ci chodzi?” – opowiada niskim, tubalnym głosem o. Edward. Jego kaszubskie „jo” przeplata się z podlaskim zaśpiewem. Ponad dwadzieścia lat w Białymstoku robi swoje.

Była połowa lat 80. – Gdy wracałem jako młody wikary na pierwsze wakacje, zatrzymałem się w Warszawie, u sióstr miłości. Jedna z sióstr poprosiła mnie, żebym namaścił chorego. Okazało się, że chorym jest bezdomny z kanałów. Potrzebował stałej opieki, ale szpitale nie potrzebowały kloszarda. – Zostałem z nim. No jasne, że rodzice nie wiedzieli, gdzie jestem – wspomina. – Jakby wiedzieli, zaraz by się ktoś po mnie zjawił... Dwa miesiące wakacji minęły na pielęgnacji chorego, poznawaniu bezdomnych, jedzeniu posiłków w zakonnej jadłodajni dla ubogich i rozmowach z Bogiem. – Nieźle Szef to sobie wymyślił. Nieźle mnie podszedł... Bóg jest sprytny! Gdy wróciłem, poprosiłem o możliwość pracy z bezdomnymi i narkomanami w Polsce. Tym razem przełożeni zgodzili się. Wcześniej jednak o. Edward uczy się podstaw resocjalizacji i psychologii. O terapii i mechanizmach uzależnień wie niewiele. Trafia do Białegostoku. Wokół niego pojawiają się ludzie, którzy chcą pomóc. Powoli docierają do białostockich narkomanów i przecierają nieprzetarte szlaki. – Szliśmy zawsze we dwóch. Gdy terapeuta Wojtek rozmawiał, ja w ciszy odmawiałem Koronkę do Bożego Miłosierdzia. Byliśmy po prostu tak bezradni, że musieliśmy kurczowo uczepić się Boga.

„Chwasty” pielą ogródek Pana
Nieformalna wspólnota wciąż rosła. Dołączali studenci z „dobrych domów”, dołączali zdrowiejący narkomani. Nazwali się „Chwasty”, bo przecież tacy narkomani to łanami zbóż nie są... – Ale zobacz, nawet na chwastach siadają pszczoły i zbierają nektar – opowiada o. Konkol. – A maki czy chabry to chwasty przecież, a są... piękne! Bo tak naprawdę w każdym człowieku jest piękno. „Chwasty” pełły wśród dorosłych. Ale szybko okazało się, że pielenia potrzebują i dzieci. Dzieci, których rodzice przynosili do domu działkę, a nie chleb. Powstała grupa pracująca wśród najmłodszych. – Już w 1986 r., zabrałem dzieciaki do Jastarni. Mieszkaliśmy u moich sióstr i braci. Sami gotowaliśmy, zajmowaliśmy się nimi. Jastarniacy pomagali, jak mogli. Dobrzy ludzie. Dzielili się tym, czym mieli, choć wtedy gmina była bardzo skromna...

Gdy w całej Polsce ludzie krzyczeli „precz z ćpunami”, tak że trudno było zbudować jakikolwiek dom wychodzenia z nałogu, o. Konkol również przywoził do Jastarni leczących się narkomanów.
– I do tej pory przyjeżdżają. Przed wakacjami przygotowują ośrodek. Przechodzą terapię, a jednocześnie odnawiają domki, boisko. Potem dzieciaki mają czysto i schludnie. W ciągu lat pracy na Podlasiu, oprócz dzieci narkomanów, ludzie ojca Konkola zaczęli zajmować się też dziećmi z domów alkoholowych. I tymi najbiedniejszymi, ze wsi popegeerowskich. – Do Jastarni braliśmy coraz więcej dzieci. W pewnym momencie nie mieściliśmy się w domach moich krewnych. Jeden z mieszkańców na dwa lata oddał nam własny, wielki dom. Ale i tego było za mało. Poszedłem do gminy i mówię: „Dacie coś na wakacje?”.
I dali. Ośrodek starych domków, teren między portem a zatoką. Gdy miasto przekazało ojcu ośrodek, pani Krysia, radna, powiedziała: – My jesteśmy ludzie wierzący. My wiemy, że Pan Bóg naszej gminie to wynagrodzi. Kilka dni potem, podczas przetargu, za inny, maleńki skrawek ziemi, Jastarnia otrzymała dziesięciokrotną wartość całego wielkiego ośrodka. Do dzisiaj w jastarnickich koloniach uczestniczyło blisko 13 tys. dzieci.

„Droga” do dzieci
W 1991 r. ludzie ojca Konkola oficjalnie zarejestrowali Stowarzyszenie Pomocy Osobom Zagrożonym Uzależnieniem i Uzależnionym „Droga”. Są wśród nich terapeuci, psycholodzy, lekarze. Dzielą się kompetencjami i zadaniami. Współpracują z gminnymi ośrodkami pomocy społecznej, z parafiami. Szukają dzieci najbardziej potrzebujących. Pomagają całym rodzinom. Namawiają pijących tatusiów na terapię, a najbiedniejszym rodzinom, zamiast pieniędzy, dają... kury lub kozy. Bo mądrzej jest dać wędkę niż rybę... W Białymstoku – siedzibie „Drogi” – działa placówka opieki dziennej i całodobowy ośrodek interwencyjny. W 2003 r. stowarzyszenie zmienia nazwę na Stowarzyszenie Pomocy Rodzinie „Droga”.

A kolonie w Jastarni to początek „Drogi”. To tu sztab dorosłych przytula i poświęca uwagę. To tu obserwuje, a gdy trzeba... leczy a wszy i świerzb to najmniejszy problem dzieciaków. Gorsza jest agresja, nałogi, strach przed dorosłym. Niełatwo pomóc dziesięciolatkowi, który mówi, że jak tata bije, to nie jest źle, bo dużo gorzej, gdy rzuca o ścianę... – Doświadczenie nas uczy, że „dobrze”, czyli grzecznie, na naszych koloniach nie będzie. Jeśli okaże się, że było nieźle, to można się cieszyć – mówi Anka Tomulewicz, kierownik kolonii, pracownik Stowarzyszenia.

– Staramy się wszystko przewidzieć, musimy mieć zawsze zdrowy, konstruktywny plan działania. A wszystkiego przewidzieć się nie da. I czasem trzeba zrywać się o trzeciej nad ranem. Zresztą dla kadry doba i tak jest krótka: o siódmej brewiarz, potem Msza św., a koniec „dnia” to nawet pierwsza czy druga rano. – Jeśli ktoś chciał tu przyjechać, żeby sobie odpocząć nad morzem, to... powodzenia! – śmieje się o. Edward. – To jest tak, jakby jechał na wieś posłuchać śpiewu skowronka, a wsadzili go na kombajn. Tratatata! A słowika ani widu, ani słychu. I tak jest z naszymi koloniami. Dzieciaki nie są ani grzeczne, ani kindersztuby nie znają. A my je kochamy i one muszą to czuć. Kochać kilkulatkę, co pali, przeklina i nie umie się podporządkować, nie jest łatwo. – Większość naszych dzieciaków, jest zupełnie samodzielna. W domu robią, co chcą, wracają, kiedy chcą. Owszem, są odpowiedzialne, ale za młodsze rodzeństwo... Nikt się nimi nie interesował, więc trudno nagle przyzwyczaić się, że jakiś dorosły po prostu się o nie troszczy – mówi ojciec.

Kochaj i rób, co chcesz
– Ty się nie zastanawiaj, co robić, żeby dzieciak słuchał. Twoja głowa ma pracować: jak mu pomóc, jak mu pomóc, jak mu pomóc – instruuje wychowawców o. Konkol. – Po prostu „kochaj i rób, co chcesz”...
– Ale oni palą. Co ja mam robić? – pada bezradne pytanie. Gdyby wyrzucać z kolonii za palenie, to połowa dzieci szybko wróciłaby do domu. I nie tylko nastolatki. Zdarzają się i uzależnione dziewięcioletnie dzieci. Bo paliły, gdy skończyły 7 lat... Nie ma sensu ganiać za każdym palaczem, ale nie wolno też pozwalać na „dymka”. Trzeba dyskretnie tolerować, bo pobyt na koloniach to dla dzieci szansa. Ale akceptować nie wolno. I jak się tu nie zgubić? – Ty masz do niego dotrzeć, tak żeby przyszedł do ciebie i powiedział: „Ciociu, pomóż mi, ja chcę rzucić palenie” – mówi ojciec. – Wtedy wygrałeś i dzieciak wygrał. Otworzył się na ciebie i można mu teraz pomóc.

Ale żeby dziecko „Drogi” się otworzyło, potrzeba wiele pracy. – Te „wredne” i hałaśliwe, zazwyczaj nie są problemem – mówi Anka, kierowniczka. – Pokazują uczucia, można im pomóc. Gorzej z cichymi, wycofanymi, z boku. Nie sprawiają kłopotu, bo petardy do pociągu nie wrzucą. Ale w ich sercu nierzadko płonie tysiąc petard.

„Przestępstwa” w ośrodku
W ośrodku, przez lata, wypracowano zasady, których bezwzględnie przestrzegają wszyscy. Dzięki nim nie ma w grupach kozłów ofiarnych, dzięki nim żadnemu dziecku nie stała się poważna krzywda. I nie było ani jednego wypadku w Bałtyku. – Zasady zasadami. Robimy, co możemy. Ale najpierw rano polecamy dzieci ich Ojcu. To On bierze je w swoją opiekę – mówi o. Konkol. – Bez wsparcia z góry, niewiele byśmy zdziałali. Największym „przestępstwem” kolonisty jest samowolne opuszczenie ośrodka. Bo z jednej strony Zatoka Pucka, a z drugiej strony – niebezpieczna ulica. Za takie przewinienie automatycznie traci się 100 punktów – całą pulę, którą każdy kolonista jako kredyt zaufania otrzymuje na początku kolonii. Dobrze, że zawsze jednak można punkty odrobić.

Anka Tomulewicz: – Pracujemy na pozytywach. Nie wzmacniamy zachowań negatywnych, ale promujemy każdy cień dobra, który jest w dziecku. Dzieci odkrywają tu swoje talenty, uczą się, że wcale nie są złe i głupie... „Przestępstwa” opiekunów kolonijnych są dwa. Pierwsze to zastosowanie jakiejkolwiek formy przemocy wobec dziecka. – Wrzeszczą na nie, biją je w rodzinnym domu. Dzieci znają tylko takie formy egzekwowania dorosłej władzy. Więc przez dwa tygodnie trzeba im pokazać, że można inaczej – wyjaśnia ojciec. Drugie „przestępstwo” kadry to alkohol. Nikomu z dorosłych nie wolno wypić ani łyku piwa. Te dzieciaki wychowują się w oparach alkoholu, więc na koloniach muszą poczuć zapach czystego powietrza i morskiej wody.

Maszoperia Jastarnia
Jastarnia była kiedyś podzielona na kilka maszoperii. To takie rybackie wspólnoty. Rybacy razem łowili, pomagali sobie. Gdy jeden ginął na morzu, pozostali opiekowali się osieroconą rodziną. – Tak sobie myślę, że maszoperie były jak pierwsze wspólnoty chrześcijańskie – mówi o. Konkol. – Ludzie ufali Bogu, żyli skromnie. Dzielili się tym, co mieli, i nikt w Jastarni nie był głodny. Do dziś mieszkańcy pomagają. Dzieci o. Konkola to i ich dzieci. Rybacy przynoszą ryby w piątek na obiad, właściciele sklepów, w miarę możliwości, zaopatrują kolonijny magazyn z ubraniami i zabawkami. A mieszkańcy, gdy robią wyprawki szkolne dla własnych dzieci, kupują nieco więcej.

– Bo nasze dzieci często przyjeżdżają do Jastarni tak jak stoją. Brakuje bielizny, ciepłej odzieży, butów, klapek. My te dzieci ubieramy, czasem od stóp do głów. A potem, po koloniach, dzieci wracają do domu z wyprawkami szkolnymi. Co się stanie, gdy pewnego dnia jakiś bogaty inwestor przekona miasto, że ośrodek opłaca się sprzedać? – A czy te dzieci są moje? Są Pana Boga. On ma na wszystko swoje sprytne sposoby... – mówi z uśmiechem o. Edward. – Ja się nie boję...

Informacje, jak można pomóc „Drodze” na: www.stowarzyszeniedroga.pl

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.