Mamy Aniołków

Barbara Gruszka-Zych

|

GN 21/2007

publikacja 29.05.2007 06:31

Halina Kozioł chodzi codziennie na cmentarz w Knurowie. Poznała już inne mamy odwiedzające tu groby swoich dzieci. Najmłodsze przeżyło jeden dzień. Jej Małgosia 2 latka i 8 miesięcy. Jest w tym gronie najstarsza. Już umiała rysować mamie kwiaty na Dzień Matki.

Mamy Aniołków Małgosia Kozioł miała apetyt na życie. Zdjęcie z mamą zrobione na kilka dni przez jej odejściem. Marek Piekara

Kiedy matki, którym zmarły kilkudniowe dzieci, współczują jej, że córeczka była już taka odchowana, odpowiada spokojnie: „Chciałam dobrze ją poznać. Dostałam na to czas”. Kiedy znajomi pocieszają: „Dobrze, że była taka mała, szybko zapomnisz”, myśli: „Nikt nie zastąpi dziecka, które odeszło. Zawsze będę o niej pamiętać”. Takich matek nieobecnych dzieci jest wiele.

Przechowują ich śpioszki, rajtuzki, sukienki i koszulki jak relikwie na dnie szaf. Codziennie zwracają się do nich po imieniu. Trwają w dobrze skrywanej żałobie, bo trzeba żyć dla tych, co zostali. Co roku 40 tysięcy kobiet traci dzieci na skutek poronienia. Dwóm tysiącom rodzą się martwe maleństwa. Prawie 5 tysięcy dzieci nie dożywa 18. urodzin. Tym mamom, na laurkach wręczanych z okazji Dnia Matki przez pozostałe dzieci, zawsze kwitną kwiaty narysowane niewidzialną rączką ich zmarłych braci i sióstr.

Jesteś taka delikatna
„Azor biega po podwórku. Jest śliczna pogoda (...) Gdy wracałam z cmentarza i stałam na światłach, nad kościołem św. Teresy unosiły się ptaki... Wyobraziłam sobie, że siedzisz na jednym z nich i głośno się śmiejesz, gdy cię unosi na grzebiecie (...) Z dumą myślę, że jestem mamą i mam córeczkę – aniołka (...)”. Małgorzata Bastrowska codziennie pisze do swojej córki Zuzi. Jej listy czytają inne matki na forum internetowym www.dlaczego.org.pl. I to pomaga im żyć. Na Dzień Matki kupi sobie kwiatki.

Te, których nie może dać jej Zuzia. „Jesteś taka delikatna, Twoje imię jest szeptem” – ten fragment piosenki Sinead O’Connor John I Love You kazała wyryć na płycie nagrobnej córki. Chociaż właściwie to grób jej mamy w Tczewie. Zmarła na nowotwór, kiedy Gosia miała 14 lat. Dlatego dopisała: „Zuziu, Bóg chciał, że zostałaś aniołkiem, mamusiu opiekuj się naszą córeczką”. Ciała Zuzi, urodzonej 5 września zeszłego roku w 20. tygodniu ciąży, najpierw jej nie pokazali, a potem nie wydali. Dziewczynka miała szereg wad rozwojowych.

Rodzicom zostały nagrania z USG z pierwszych kontroli u ginekologa. I trójwymiarowe zdjęcie maleństwa zrobione podczas kolorowego USG. To wtedy Małgorzata usłyszała diagnozę, brzmiącą jak wyrok śmierci dla jej dziecka. Lekarz nie chciał dokonać filmowej rejestracji ruchów płodu, bo dziecko było widocznie chore. Dziś Małgorzata płacze i patrzy na ten kolorowy kawałek papieru, na którym widać kontury jej maleństwa. – Śliczna główka i wielki balon na brzuszku – mówi. – Pielęgniarki powiedziały mi, że miała piękną twarzyczkę. Przyszła na świat naga, mokra, martwa, ważyła tylko 150 gramów.

Przyjaciółka, która przeprowadziła się do Belgradu, napisała jej: „Gosiu, jako dziewczynka straciłaś mamę, a jako kobieta – córkę”. Małgorzata nie umiała dać sobie z tym rady. Budowali z mężem dom, ale przez dwa miesiące po śmierci córki nie zamawiała firanek do okien. Jakby chciała, żeby wszyscy widzieli jej smutek i przeżywali go z nią. A oni, jakby na przekór, nie chcieli mówić o jej żałobie. Dla wielu to była tylko stracona ciąża. Nie robiła sobie zdjęć. Jak mówi – była wtedy obcą osobą. Kiedyś w nocy nie mogła spać. – Poszłam po dwie lampki wina, a że rzadko piję, otworzyłam się, zaczęłam z mężem rozmawiać o Zuzi, dotąd to był temat tabu.

Mąż przyznał, że nie ma dnia, żeby o niej nie myślał. Wreszcie przyśnił jej się wymarzony sen. Zobaczyła Zuzię w niebie. „Miała tłuściutkie nóżki w różowych rajtuzkach i różowe buciczki, i sukienusię w kwiatki. Było bardzo kolorowo, cudnie, pachnąco, optymistycznie. Wszędzie latały ptaszki i wielkie motyle. Zuzia biegała wśród nich, śmiejąc się do rozpuku, a z nią moja Mama, prababcia Sabinka i Cecylia, Hania i Teodozja, i wszyscy pradziadkowie, wujo Stefan, ciocia Natalka, (...) mój chrzestny wujo Adam, wujo Józek i Franek. I wszyscy bliscy, którzy odeszli.

Wujo Stefan gilgotał Zuzię, tak jak mnie, jak byłam mała…” – zapisała. Od tego czasu uspokoiła się. Ubranka, które kupiła dla Zuzi, czekają na ich nowe maleństwo. – Wtedy czułam, że to będzie dziewczynka, kupiłam różowy dresik i taką karuzelę świecącą... Mam nadzieję, że wkrótce komuś będą potrzebne... My sami z mężem tacy jesteśmy ubodzy – ja, mąż i pies... To nie wystarczy...

Był z nami trzy dni
Patrycja Grzybowska z Zarzecza koło Niska widziała swego synka Andrzejka tylko przez trzy dni. Urodził się w szpitalu specjalistycznym w Rzeszowie 30 listopada zeszłego roku o siódmej rano. Ważył 650 gramów, mierzył 31 cm. To dużo jak na 24. tydzień. – Nic mi nie powiedzieli przez pół dnia – opowiada. – Dopiero kiedy mąż przyjechał i poszedł na OIOM, zobaczył, że nasz synek żyje. Ordynator stwierdził, że stan jest ciężki, ale stabilny, skrajne wcześniactwo, trzeba mieć nadzieję. Gdyby to była dziewczynka, gdyby miał silniejszy organizm... Nie reagował na leki.

W pierwszej dobie miał wylew. W trzeciej, o pierwszej czterdzieści, zmarł. Cały czas wydawało mi się, że będzie dobrze, chociaż nie mogłam w to uwierzyć, jak patrzałam na inne, duże dzieci, leżące obok pod respiratorami. Patrycja nie mogła dotknąć synka. Ona, kosmetyczka, która na co dzień dotyka skóry obcych ludzi. Był tak delikatny, że na ciele robiły mu się zmiany rumieniowe. Po myciu jego klatka piersiowa wyglądała jak poparzona.

– Usta miał podobne do męża, włoski do mnie, bo ciemne. Oczki zamknięte – tak pamięta Andrzejka. – To był cud, że mieliśmy szansę być z nim trzy dni – powtarza. Rodzice i mąż prosili, żeby nie brała udziału w pogrzebie. Ksiądz odprawił nabożeństwo, a potem pojechał pomodlić się na cmentarz. – Jesteśmy mu wdzięczni – mówi Patrycja. – Na Boże Narodzenie Andrzejek miał już pomniczek, tam możemy palić mu światełko, rozmawiać z nim.

Na początku trudno jej było mówić o odejściu synka. Była zła na siebie i wszystkich. Teraz stara się wspominać go bez emocji. Ale bliscy nie bardzo chcą jej słuchać. – Wydaje im się, że to, co było, minęło, że żałoba trwa tylko chwilę – mówi. – A ja chciałabym chodzić codziennie na cmentarz. Jest tydzień, że ze wszystkim się godzi. Potem nagromadzone emocje wybuchają. – Widzę, jak dusi to w sobie mąż. A ja płakałam, nie potrafiłam z nikim rozmawiać – wspomina. – Codziennie się modlę, myślę, że Bóg Andrzejka tam potrzebował. Że zrobił to, co dla niego najlepsze. Że synek stamtąd się nami opiekuje. Tak mi się cały czas wydaje, że wychodzę z żałoby...

Moja mała sąsiadka
Małgosię i jej mamę poznałam w zeszłym roku na oddziale kardiologicznym wad wrodzonych noworodka. Nie rozstawały się podczas zabiegów, posiłków i wizyt lekarskich. Mała dziewczynka o zarumienionych ze szpitalnych emocji policzkach i poważnych oczach mocno wtulona w ramiona mamy. Urodziła się ze złożoną wadą serca. Ale nie było tego po niej widać.

Szybko rosła, miała apetyt na wszystko. Kiedy mama przynosiła zakupy, próbowała nawet surowych ziemniaków. Jeszcze przed odejściem w szpitalu jadła ze smakiem paróweczki z chlebem. Wciąż coś mówiła – znała dużo wierszyków, jakby się chciała nagadać za całe życie. Wszyscy dawali jej o rok więcej.

Była, jak na swój wiek, wysoka – miała 95 cm. Tylko mama widziała, że czasem sinieją jej usta i paluszki. – Przez jej pierwszy rok, dzień za dniem, wciąż się myślało, że trzeba będzie trumienkę kupować – opowiada Halina Kozioł. – Potem jakoś się zapomniało, bo dobrze się czuła. Nagle jeden za drugim przyszły pobyty w szpitalu. Dziewczynka zaczęła w domu mdleć. Mama zrezygnowała z pracy. – Nie chciałam, żeby dziecko umarło gdzieś, gdzie mnie nie będzie. Wieczorem przed śmiercią bała się usnąć, żeby się ze mną nie rozstawać. I wciąż powtarzała: „Kocham cię”. Żeby mama nie miała żadnych wątpliwości.

Dziś Halina mówi jej to codziennie. Najpierw postanowiła, że do końca życia będzie nosić czarne sukienki. Ale po rekolekcjach Odnowy w Duchu Świętym w Gliwicach zmieniła je na kolorowe. Powierzyła swoje macierzyństwo Jezusowi. – Człowiek nie podniesie się bez Niego – mówi. Poczuła, że Małgosia jest i ma się dobrze. Kiedyś w niedzielę na obiedzie u teściowej wydawało jej się, że córeczka bawi się w sąsiednim pokoju. Następnego dnia rano otworzyła Pismo Święte na słowach Pieśni nad Pieśniami: „Ja śpię, lecz serce moje czuwa”.

Ma 8-letnią córeczkę Agatkę i męża Zbigniewa. – Kiedy Agatka idzie na rozpoczęcie roku szkolnego czy na bal, to myślę, że Małgosia też wybrałaby się z nami. Zawsze trzeba nosić drugą twarz. Kiedy coś się robi w domu, wydaje się, że wszystko jest po staremu. Potem przychodzi myśl, że brakuje jednej osoby. Wolę nie płakać przy bliskich, ale iść na cmentarz. W Dzień Matki Agatka przyjdzie mi złożyć życzenia i będę dla niej uśmiechnięta. Ale wciąż widzę to drugie dziecko, które już do mnie nie przyjdzie...

Po śmierci Małgosi, która była moją sąsiadką w szpitalu, napisałam wiersz:


Małgosia ma mamę
i siostrzyczkę Agatkę
i tatę który zrezygnował
ze spacerów
żeby nie wyprowadzać cienia
malutkiego jak kot czy pies

wszystkie cienie na ścianach
bloku
biegną wieczorami do nieba
najpierw zapalają niepokój
a potem wieczny odpoczynek

Małgosia nauczyła się liczyć
do dwóch lat i kilku miesięcy
nauczyła się milczeć teraz
i na wieki wieków

w kwadratach kredy gry w klasy
jej nóżki w białych rajstopkach
płoszą niesforny puch
z pierzyn rozerwanych
nad tamtym snem

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.