Stawiałbym inne pytania

ks. prof. Jerzy Myszor, wiceprzewodniczący Kościelnej Komisji Historycznej

|

GN 10/2007

publikacja 12.03.2007 08:57

Monografia „Księża wobec bezpieki” wymaga krytycznej oceny. Jej autor bowiem zbyt łatwo formułuje kategoryczne sądy.

Ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski Ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski
w czasie promocji swej książki w Krakowie.
JACEK TARAN/EASTNEWS

Od roku wydawnictwo Znak przygotowywało opinię publiczną do przyjęcia rewolucyjnej w treści książki, która miała zmienić oblicze Kościoła w Polsce. Od roku podgrzewano atmosferę, co kilka tygodni, a nawet w pewnym okresie codziennie, jej autor – ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski martwił się publicznie, że nie może nad nią pracować, bo ma zakaz pisania, nie może udzielać wywiadów, gdyż ma także zakaz mówienia. A mimo to treść książki „Księża wobec bezpieki” – zanim ukazała się – przeciekała do opinii publicznej. I mamy ją wreszcie.

Święty albo agent
Na kilkuset stronach autor prowadzi nas od jednej teczki do drugiej. W jednym akapicie zapada wyrok – „ten się nie złamał”, a w innym miejscu czytamy – „ten został zwerbowany”. Innymi słowy: albo święty, albo agent. W niezliczonych wywiadach autor dawał do zrozumienia, sugerował, czasem między wierszami groził palcem, że wie, ale jeszcze nie powie, a może jednak ujawni. Napisał do wszystkich, których nazwiska (pseudonimy) spotkał w teczkach tworzonych wysiłkiem skrupulatnego sierżanta, porucznika, kapitana, a jeśli sprawa na to zasługiwała – nawet – podpułkownika. Jedni księża porażeni widmem wracającej przeszłości, o wyczyszczonej lub wypartej pamięci, odpisywali, inni – niemniej skonfundowani – nie. Bo, jak zasadnie twierdzą, dlaczego mieliby odpisywać.

Kto upoważnił ks. Zaleskiego do przeprowadzenia tzw. lustracji Kościoła w Polsce? Żyli spokojnie, sądzili, że przeszłość nie wróci, że odkupili swoje mniejsze lub większe winy, służąc wiernie Kościołowi. Teraz przypominają sobie, że faktycznie rozmawiali w urzędzie przy odbiorze paszportu, przy załatwianiu budowy kościoła lub salki katechetycznej, na schodach, w drodze do sklepu, czy przy wizytach z okazji urodzin. Niestety także w restauracji lub w lokalu kontaktowym. Nie zdawali sobie sprawy z tego, że treść tych rozmów zostanie skrupulatnie odnotowana jako spotkanie prowadzącego z agentem i wprowadzona będzie do rejestru urzędowych spotkań, zaś zakup kwiatów zostanie odnotowany w funduszu operacyjnym, a treść rozmowy posłuży do tzw. kombinacji operacyjnej. Przecież nic nie podpisali, co więcej – nie byli świadomi, co się dzieje, tylko niektórzy domyślali się, że pętla na szyi zaciska się.

Pozostaje oczywiście grupa w pełni „uwikłanych”, którzy stracili instynkt samozachowawczy, a nawet resztki honoru. Pisali donosy na kolegów, sąsiadów zza miedzy, brali pieniądze – w pełni świadomi, że nie są to pieniądze z Kasy Zasiłkowej ZUS. To już jest pewna forma deprawacji sumienia, która nadaje się bardziej do oceny wytrawnego spowiednika niż historyka. W wielkim uproszczeniu, całą paletę omawianych przypadków znajdziemy na stronach książki ks. Zaleskiego. I tylko należy żałować, że autor tak mało ma wątpliwości, tak rzadko stawia pytania, tak często używa zdań twierdzących, tak często wyrokuje.
Otrzymaliśmy ogromny materiał faktograficzny, uporządkowany, ze smakowitymi cytatami (ciekawe dlaczego i które wątki zostały pominięte). Powstały sylwetki duchownych, układane jak mozaika, jak puzzle. Wydawać by się mogło, że wszystko pasuje. Rodzą się pytania. Na przykład niepokoi mnie fakt, iż autor zapoznał się z wieloma teczkami, ale kilka ważnych z przeczytanych pominął. A przecież szedł „na całość”. Dlaczego pominął kilka nazwisk ewidentnie związanych ze środowiskiem krakowskim, a włożył na karty swojej książki dwa nazwiska nie mające nic wspólnego z Krakowem – odpowiedź na to pytanie, spodziewam się, posiada sam autor.

Natura źródeł
Jeśli autor zgodzi się z opinią i powie wyraźnie: to jest tylko praca o charakterze popularnonaukowym, która miała wywołać dyskusję o istotnym problemie, jakim jest uwikłanie się duchowieństwa w kontakt ze służbami bezpieczeństwa – to zgoda. To jest praca, która nie pretenduje do miana naukowej – zgoda. W przeciwnym wypadku musi się liczyć z tym, że spotka się z generalnym zarzutem, iż uzurpuje sobie prawo do wyciągania wniosków, nie posługując się odpowiednimi narzędziami. I tu nie chodzi tylko o obowiązek i umiejętność tworzenia przypisów, ale przede wszystkim o umiejętność analizy źródeł. A do analizy źródeł, przypomnę, czego zresztą wspólnie z ks. Zaleskim uczyliśmy się na seminarium historii Kościoła u ks. Bolesława Kumora, należy, między innymi, rozpoznanie charakteru źródeł.

To rodzaj źródeł ma ogromny wpływ na proces poznawczy i wyprowadzane wnioski. Tzw. teczki to źródła najczęściej z drugiej ręki, spisywane z pamięci, rzadziej z zapisu magnetofonowego. Ten wchodził do powszechnego użytku dopiero w latach osiemdziesiątych. Po drugie trzeba brać pod uwagę intencje piszącego raport. Pisał go gorliwy urzędnik, który zwłaszcza przy tworzeniu zadań dla TW wykazywał się duża fantazją, tworząc dla swego podopiecznego swoiste „plany pięcioletnie”. Niedopuszczalne jest przytaczanie owych zadań jako materiału obciążającego. Te zapisy więcej mówią o funkcjonariuszu bezpieki niż o samym TW. Historyka w tak delikatnej materii jak ocena działalności, a więc i skuteczności TW, mniej powinno interesować to, co planowano, ale bardziej to, co udało się zrealizować. A to wymaga już sięgnięcia do innych źródeł, zwłaszcza z archiwów kościelnych.

Nie zapominajmy także, że biskupi również prowadzili „grę operacyjną”. Ceną był spokój społeczny, zapobieżenie rozlewowi krwi, zwłaszcza w stanie wojennym. Wiedzieli o niektórych duchownych, co więcej, delegowali najbardziej zaufanych do kontaktów z władzami wszelkiego typu. Teraz treść tych rozmów, w swojej wymowie stricte politycznych, staje się argumentem wysuwanym przeciw jej uczestnikom.

Przede wszystkim wyjaśniać
Niestety, autor ujawnił nazwiska wraz z detalami. A jeśli się pomylił w jakimś przypadku? A jeśli za jakiś czas lepiej zrozumiemy wszystkie mechanizmy powstawania agentury i zaczniemy rewidować swoje opinie? W tym względzie szanuję i doceniam wielką kulturę i dojrzałość historyka przy omawianiu problemu współpracy z SB, jaką wykazał w swojej książce „Donos na Wojtyłę” Marek Lasota. Diecezjalne komisje historyczne, które bodajże powstały we wszystkich diecezjach (chyba z wyjątkiem dwóch), powinny wchodzić do archiwów nie tyle z intencją ujawnienia agentury, co wyjaśnienia tego, co się działo w Kościele w okresie PRL.

Starać się odpowiedzieć na pytanie, w jakim stopniu organom bezpieczeństwa udało się przeniknąć do centralnych władz kościelnych i inspirować takie czy inne działania. Oczywiście trzeba będzie pytać również o nazwiska. Diecezjalne komisje pracują i wydają oświadczenia rzadko, co wcale nie musi świadczyć, że grozi im stagnacja. Dowodem tego jest między innymi publikacja krakowskiej Komisji „Pamięć i Troska”. Dziennikarze przychodzący na medialne promocje najczęściej chcą wiedzieć, ilu księży współpracowało i jak długo. A prawdziwy historyk, jeśli rozumie, co się działo, chętniej odpowie na pytanie: Dlaczego tak się działo?

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.