Łzy nie od cebuli

Barbara Gruszka-Zych

|

GN 08/2007

publikacja 22.02.2007 09:57

– Jak się czujesz, kiedy pół autobusu woła do ciebie „mamo” – zapytała ją kiedyś kuzynka. – Chyba jestem dumna – przyznała po zastanowieniu Marta Ciesielska.

Łzy nie od cebuli W rodzinnym domu dzieci patrzą na świat inaczej. Krzysztof Kusz

Ja ich nie urodziłam, ale czuję się ich mamą. Jestem przy nich w dzień i w nocy. Razem płaczemy, razem przeżywamy to życie – wyznaje. Od stycznia 2006 roku z mężem Markiem stworzyli rodzinny dom dziecka dla ośmiorga dzieci. Tu wszystko jest w innej skali. Na drugie śniadanie muszą im kupować 16 bułek.

Na pierwsze idą dwa litry mleka, trzy paczki musli. – Nie ma u nas tańszych, familijnych opakowań – żali się Marta. Na walentynki zamiast kwiatów mąż kupił jej zmywarkę. Bo w ciągu dnia same dzieci jedzą z 32 talerzy. W sklepach szukają dużych garnków. Ich największy jest pięciolitrowy. Marta czuwa nad wszystkim. Prawdziwe mistrzostwo świata to fakt, że pamięta, jakie ciuszki nosi każde dziecko. Po praniu bezbłędnie wkłada do ich koszyczków w szafie nawet majtki i skarpetki. Tylko rajstopy jej się mylą. W nocy nasłuchuje, czy nie jest komuś potrzebna. Kiedy słyszy jak Anusia, cierpiąca na chorobę sierocą, kołysze się we śnie, aż całe łóżko się tłucze, biegnie, żeby ją przytulić.

Prostowanie
Marta od dzieciństwa lubiła dzieci. Jej mama Teresa też. – Stąd mam taki zapał – odkrywa. – Do domu rodzinnego w Tarsiborze zawsze schodziło się „pół wsi”, czasem nawet szesnaścioro jej rówieśników. Jeszcze w technikum ceramicznym w Chodzieży pracowała jako wolontariuszka na obozach dla dzieci niepełnosprawnych. Była instruktorką PCK. Już przed ślubem wiedzieli, że nie będą mieć własnych dzieci. Chcieli adoptować chłopczyka z AIDS. Nie wyszło z powodu za małej służbówki. W 2001 roku poszli na przeszkolenie, żeby zostać rodziną zastępczą w pogotowiu opiekuńczym. Trzeba było być stale gotowym na przyjęcie nowego domownika. – Czasem w nocy policja stawała w drzwiach z dzieckiem – opowiada. – Potem zaczynało się bieganie po sądach, lekarzach specjalistach.

Wychowywała je dla kogoś – trafiały do adopcji. Dotąd uważa je za członków rodziny. W sumie z obecnymi ma ich 28. Przegląda albumy zdjęć. – To Mambo z upośledzeniem umysłowym, rzucał krzesełkami. Przez dwa i pół miesiąca jego pobytu nie przespałam nocy. Wojtuś senior i junior, cudowne dzieci – pokazuje fotografie. – Trzeba zobaczyć zdjęcia, jak przychodzili i odchodzili. Pięknieli, miłość ich zmieniała. Najgorsze były rozstania. Rodzina adopcyjna jest na całe życie, my tylko do osiemnastki – tłumaczyła sobie. – Chciałam wziąć ich los w swoje ręce, podczas długofalowego wychowania można ich lepiej wyprostować. Zdecydowali się na rodzinny dom dziecka. Tylko Marek postawił ultimatum: – Dwupokojowe mieszkanie zamieniamy na dom. Dyrektorka MOPS-u zaproponowała im peryferie Wrocławia, dzielnicę Fabryczna.

Dom w sercu z klocków
Kiedy idą wszyscy razem, przechodnie biorą ich za wycieczkę. – Mama jest kochana, ma stalowe nerwy, że wytrzymuje z naszą ósemką, bo niekiedy się zżeramy – charakteryzuje rodzinę 8-letnia Karolina. – Tata jest ogólnie duży, z brzuchem też. Chodzi do pracy. I czuły jest, bierze na kolana. Kiedy składają życzenia urodzinowe mamie, na laurkach dopisują tatę, żeby mu nie było przykro. Marta cieszy się, że jej wszystkie dzieci są śliczne. – Jakby wybierane w castingu – mówi. Codziennie po szkole o godz. 16 razem odrabiają lekcje. – Każde chce, żeby z nim siedzieć, dobrze, że wraca mąż. Te lekcje to ich pięta achillesowa. Nie chcą się uczyć. Wolno czynią postępy.

Każde z nich ma kłopoty, wynikające z dawnego życia, z niedokochania. – Nie zwracam uwagi na starszych, biologicznego tatę i dziadka – mówi poważnie Karolina. – Jak mnie bił, nerwowo mówił, to sam był biedny. Takie jest życie, po prostu. Ale wspomnienia wracają. Dlatego czasem któreś kopie w szkole plecak. Albo przeklina. – Czasami jak kłamię, nowi rodzice przestają mi ufać. Ale się poprawiam – zwierza się Karolina. O każdym ich sukcesie uwielbia opowiadać mama. Najstarszy, 13-letni Darek układa teksty hip-hopowe. Kasia chce zapisać się na kurs tańca. Sławek dobrze broni bramki.

A poza tym wszystkie dzieci wiedzą, jak się zachować, są taktowne i miłe. W domu obowiązują wyraźne reguły. – Jeśli muszę czekać na ich przeprosiny dwa dni, to potem oni czekają trzy na podjęcie decyzji, czy mogą iść na kręgle albo korzystać z komputera – opowiada Marta. Mogłaby się od niej uczyć telewizyjna superniania. Kiedy fotoreporter „Gościa” prosi, żeby z klocków zbudowali dom, chłopcy się burzą, że wyrośli z takiej zabawy. Ale po chwili, pomysłowo – z drewnianych literek układają w środku serca napis „dom rodzinny”.

Da się przytulić
Dzieci nauczyły ich pokory. Rezygnowania z wygórowanych ambicji. Cieszenia się małymi zwycięstwami. Że Anusia da się przytulać, a na początku była sztywna jak kołek. I potrafi odpyskować, a przedtem milczała i płakała. Że Darek, dotąd rozrabiaka, ma bardzo dobre zachowanie i zaczął chodzić na terapię. Nauczyły ich także pozytywnego patrzenia na świat – że mimo wszystko czas zainwestowany w innych procentuje. – Czasem odpyskowują. Walą w ściany i meble, wyładowując agresję i żal, że rodzice ich odrzucili – opowiada Marta. – Wiemy, że naprawdę nie są takie. Marta i Marek widzą, jak ich równolatki biorą udział w wyścigu szczurów. Oni mają czas dla rodziny.

I wszystko wydają na dzieci. No i psy: Rejkę – rasy syberian husky i Tofika – kundla ze schroniska. W tym roku postanowili z całą rodziną jechać na wakacje do Bułgarii. Dla dziesiątki nie dostanie się tańszej oferty „last minut”. Zdążyli już wysondować, że za 2-tygodniowe wczasy zapłacą 10 tys. Denerwują ich te wszystkie nagłaśniane akcje. Albo pokazywanie w telewizji. Dzieciakom zostają po nich stosy pluszaków – siedlisko bakterii. I wytykanie przez kolegów palcami. A oni i tak sami muszą sobie radzić. Odkładać na korepetycje, ferie, wakacje. Znajomi pytają, jak im się chce.

– Dla mnie nie jest problemem pójście z szóstką dzieci na Sobótkę – wszędzie ponoszę za nie odpowiedzialność – mówi. Inaczej niż w normalnej rodzinie, rodzice są tu pod kontrolą. Sprawdza ich MOPS i Urząd Wojewódzki. Muszą wszystko dokumentować. Kiedy dzieci zapomną bułek do szkoły, to im donoszą, żeby nikt nie powiedział, że są zaniedbane. Na szczyt Maria Śnieżna Marta wchodziła z niepełnosprawnym Markiem na rękach. Nie uważa, że to poświęcenie. Nerwowo reaguje na pochwały w stylu: „Jesteś wielka”. – To może robić każdy – tłumaczy. I jeszcze jej mało. Chce założyć stowarzyszenie zajmujące się dziećmi po ukończeniu 18. roku życia.

Rybom to dobrze
– Trzeba się nauczyć kochać je bezwarunkowo – mówi Marta. – Nie można czekać, że się odwdzięczą, że nas pokochają. Nie możemy oceniać ich biologicznych rodziców. Nawet staramy się ich tłumaczyć, usprawiedliwiać. Dzieci stopniowo same zaczynają widzieć wszystko ostrzej. – Do biologicznej mamy mówię „mamo” tylko wtedy, jak się czasem widzimy – przyznaje Karolina. Piątka z nich przygotowuje się w tym roku do przyjęcia I Komunii św. Na wiosenną uroczystość planują zaprosić też ich rodziców biologicznych. Niedawno trzy dziewczynki przystąpiły do chrztu.

– Same odpowiadały na pytanie księdza: „Jakie nadano ci imię?” – wspomina mama. Dopiero w tej rodzinie po raz pierwszy poszły do kościoła. Trzeba było zostawać po Mszy, żeby dzieci mogły wszystko pooglądać, podotykać, oswoić się.

Karolina lubi przesiadywać w pokoju i oglądać mapę świata. Najchętniej podróżuje paluszkiem po morzach i oceanach. – Podoba mi się, że ryby mogą sobie w nich pływać, gdzie chcą – rozmarza się. Kiedy zbliża się pora obiadu, dziewczynki biegną pomagać mamie przy przyrządzaniu sałatek. Zawiązują duże, poważne fartuchy. – Jakbyśmy obierały ziemniaka, to pół by zostało – śmieje się Kasia. Ale zdzieranie łusek z cebuli idzie im sprawnie. Po kilku minutach już płaczą. Nie jak zwykle – z żalu, albo złości, w jakimś kącie. Ale na oczach wszystkich. Jakby ze szczęścia, że mają dom.

Imiona dzieci zostały zmienione

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.