Koniec rządów brodatych

Stanisław Guliński, arabista, był tłumaczem polskich żołnierzy uczestniczących w misji w Iraku

|

GN 04/2007

publikacja 29.01.2007 14:00

Islamscy bojownicy pokonani. Pomogli Etiopczycy i Amerykanie. Władzę przejął rząd. Czy uda się utrzymać władzę zdobytą na obcych bagnetach?

Koniec rządów brodatych Władzę w Somalii odzyskał premier Ali Mohamed Gedi. Na zdjęciu przemawia do zebranych przed budynkiem parlamentu w Mogadiszu. PAP/EPA/ABUKAR ALBADRI

Samolot z należącej do Tanzanii wyspy Zanzibar do stolicy Kenii, Nairobi, miał już startować. Na moim miejscu zastałem rozłożone bagaże, których w Europie w tej ilości nie pozwolono by wnieść na pokład. Siwy mężczyzna o kontrastowo młodej twarzy siedział przy oknie i na mój widok się uśmiechnął. Przepraszająco i zarazem z przekąsem, bo nie zamierzał zabierać swoich bagaży z siedzenia, chociaż w samolocie nie było już wolnych miejsc. Ostatecznie stewardessa znalazła dla nich jakieś inne miejsce i mogłem bliżej przyjrzeć się mojemu sąsiadowi. Był ciemnoskóry, ale znacznie jaśniejszy niż większość tutejszych ludzi. Niższy niż wysocy i szczupli Masajowie czy Samburu, szczuplejszy niż niscy, ale krępi Bantu. Może najbardziej podobny był do potomków arabskich kupców, których wielu żyje na wyspach przylegających do tanzańskiego wybrzeża. Ale też jakiś inny.

– Jestem Hasan Musa – odpowiedział, kiedy się przedstawiłem. – „Mojżesz” – dodał, tłumacząc swoje drugie imię, funkcjonujące jako nazwisko. Polskę, jak wielu Afrykanów, którzy w ogóle słyszeli o naszym kraju, kojarzył z Wałęsą. I z promem, który z kraju, w którym teraz mieszka, pływa do Świnoujścia. Od 14 lat mieszka w Danii. Miał duńską żonę, z którą się rozwiódł, i dwójkę dzieci. Dopiero po dłuższej rozmowie, jakby trochę niechętnie, wyjawia, że pochodzi z Somalii. Patrzy mi w twarz, gdy wymawia to słowo.
– Podobno to piękny kraj – odpowiadam i wygrzebuję z pamięci odpowiedni komplement. – Macie piękne wielbłądy.
– Nie wiem, czy połowa przetrwała wojnę i głód… – zgasił mnie.
– Somalijki uchodzą za jedne z ładniejszych kobiet w Afryce – próbuję z innej strony.
– A tak, kobiety eksportujemy do burdeli wszystkich okolicznych krajów… – słyszę w odpowiedzi.

Teraz rządzi tu Koran
Hasan Musa, milcząc, patrzył przez dłuższą chwilę w okienko. Gdzieś w tamtym kierunku, oddalony o kilkaset kilometrów, leży płaski brzeg somalijski. Właśnie stąd w tych dniach wszystkie światowe agencje donosiły o dobijaniu resztek sił Unii Sądów Islamskich przez armię Etiopii. Akcji symbolicznie towarzyszył bezsilny dotąd rząd somalijski.

Gdy islamiści kilka miesięcy temu zdobywali władzę w somalijskiej stolicy Mogadiszu, świat zachodni bił na alarm. Przypominano podobną sytuację z Afganistanu, gdzie talibowie, wykorzystawszy znużenie ludności wojną domową, zaprowadzili rygorystyczne rządy swoiście interpretowanego prawa koranicznego. Jak w Kabulu talibów do władzy doprowadzili – dla własnych celów – sąsiedzi, Pakistańczycy, tak w Somalii za sukcesem Unii Sądów Islamskich ujrzano rękę Erytrei, potrzebującej lokalnego sojusznika w konflikcie ze swoim wielkim wrogiem – Etiopią.

Bojówki Sądów zakazywały słuchania zachodniej muzyki, picia i sprzedaży alkoholu, a w czasie ostatnich mistrzostw świata w piłce nożnej rozpędzały zgromadzenia Somalijczyków oglądających transmisje meczy z Niemiec. Dlaczego? Dlatego, że to zachodnie rozrywki, nielicujące ze sposobem spędzania wolnego czasu godnym wierzących muzułmanów, których przecież w Somalii jest 99 proc., a może i więcej. Na fali protestów przeciwko wykładowi papieża Benedykta XVI w Ratyzbonie zabito włoską zakonnicę, od lat pracującą w Somalii. Powszechnie oskarżano somalijskich talibów o sprowadzanie z całego świata bojowników islamskich i tworzenie dla nich obozów szkoleniowych we współpracy z Al-Kaidą.

Romans z sierpem i młotem
A jednak nie wszyscy Somalijczycy byli niezadowoleni, gdy brodaci sędziowie w arabskich chustach na głowie zaprowadzili w stolicy swe rządy. Trzeba pamiętać, że Somalia rozpadła się już 15 lat temu. Nawet poszczególne dzielnice Mogadiszu były kontrolowane przez wrogie sobie bojówki zwalczających się watażków. Na północy kraju powstały wręcz niezależne państwa: Somaliland i Punland, których próżno szukać na mapie. Wielu Somalijczyków tęskniło za jakąkolwiek władzą, która stworzyłaby im elementarne warunki do życia.

Jeszcze jedno łączy afgańskie i somalijskie doświadczenie: romans z sierpem i młotem. Afgańscy marksiści uczynili pierwszy krok ku rozpadowi kraju, zapraszając w 1979 r. Armię Czerwoną do wsparcia swego reżimu. Somalijski sojusznik Związku Sowieckiego Mohammad Siad Barre podciął gałąź, na której siedział, angażując się w wojnę przeciw innemu stronnikowi Moskwy w Afryce – Etiopii.

Barre chciał zjednoczyć w jednym państwie Somalijczyków, których miliony kolonialne granice pozostawiły w sąsiednich krajach – przede wszystkim w Etiopii. Jednak to Etiopia okazała się cenniejsza dla Moskwy i w latach 1978–1979 Sowieci wraz z Kubańczykami pomogli Etiopczykom odeprzeć somalijską armię. Od tej pory reżim Barre tracił społeczne poparcie, aż w 1991 r. został obalony, a kraj pogrążył się w trwającej do dziś wojnie domowej.

Panowanie Etiopii nad rozległymi terenami zamieszkanymi przez Somalijczyków i krew przelana między obydwoma krajami powodują, że nawet przeciwnicy Unii Sądów Islamskich z niechęcią patrzą na tworzenie nowego rządu pod osłoną etiopskich oddziałów interwencyjnych. Tym bardziej że marksistowskie zadurzenie zostało w obydwu krajach już dawno zapomniane. Obydwa narody szukają nowego-starego zakorzenienia swojej państwowości w tradycji. A ta jest silnie przeciwstawna.

Etiopia to jeden z najstarszych chrześcijańskich krajów świata, do którego wiarę w Chrystusa miał przywieźć kupiec z libańskiego Tyru – Meropiusz w 316 r. Z kolei niemogąca się poszczycić tak długą historią islamska Somalia jest dumna z dokonań „szalonego mułły” Muhammada Abdullaha Hasana, który w pierwszych latach XX w. z powodzeniem odpierał zakusy kolonialistów angielskich, włoskich i – właśnie – etiopskiego cesarza.

Znów pomogli Amerykanie
Oderwałem Hasana Musę od tęsknego spojrzenia w stronę Mogadiszu.
– Kiedy odwiedził pan ojczyznę ostatnio?
– W 1998 r. Był chaos, ale dało się przedostać z Kenii do Mogadiszu na pace ciężarówki.
– Cieszy się pan z obalenia sędziów?
– Sam nie wiem. Żadna władza w Somalii na obcych bagnetach się nie utrzyma. To dobrze, że przegonili brodatych (czyli islamistów noszących długie brody na wzór Proroka Mahometa), ale jeśli nowy somalijski rząd nie zdobędzie poparcia, nic to nie da. Nawet, a może zwłaszcza dlatego, że za Etiopią stoją jeszcze Amerykanie. Sami nie chcieli wdepnąć w kolejne bagno, więc dali zielone światło Etiopczykom.
Kilka dni później USA przyznały, że armii etiopskiej towarzyszą w jej marszu w głąb Somalii amerykańskie jednostki specjalne, poszukujące przywódców Unii Sądów. – A co pan robił na Zanzibarze? Tu Hasan Musa wreszcie rozpogodził się i wydobył z trzymanej na kolanach oliwkowej aktówki plik dokumentów. – Kupiłem ziemię. To znaczy nie całkiem, bo prawo tanzańskie nie pozwala na jej kupno cudzoziemcom. Więc znalazłem Tanzańczyka, który mi ją wydzierżawił. Na razie na 3 lata. Założymy spółkę i zbudujemy hotel, na którym będziemy razem zarabiać – dodał. Pomyślałem, że chyba dobrze inwestuje pieniądze, bo Zanzibar błyskawicznie zabudowuje swoje oszałamiające pięknem wybrzeże hotelami i pensjonatami, ściągającymi turystów z Europy, Ameryki, Australii i RPA. Ocean Indyjski kryje tu niezadeptaną jeszcze rafę koralową, a wnętrze wyspy tchnie aromatycznymi woniami ogromnych plantacji goździków, cynamonu i imbiru.

A skąd ma te pieniądze?
– Pracuję dla ONZ w Liberii. Zacząłem kilka lat temu jako tłumacz w Kenii. Wtedy nie mieli wielu ludzi ze znajomością języka somalijskiego. Bywałem też kierowcą. Teraz koordynuję programy pomocowe w biurze w stolicy, Monrowii. Liberia to było chyba jeszcze straszniejsze piekło niż Somalia… – opowiada.
Zarabia dużo, ale też niewielu chce pracować w kraju, gdzie jeszcze niedawno łatwo było zginąć na ulicy, a zdjęcia dokonywanych okrucieństw „zdobiły” wystawy fotografii prasowej World Press Foto.

U nas diamentów nie ma
Mijamy najwyższy szczyt wulkanicznego masywu Kilimandżaro – Uhuru – ośnieżony „dach Afryki”. Cały samolot się ożywia, bo przedłużona nienaturalnie pora deszczowa skutecznie ukrywała dotąd wierzchołek pod chmurami. Hasan Musa jest jednak myślami w Liberii. – Tamten kraj zgubiły diamenty – ocenia. – Watażkowie uzbroili armię dzieci i nastolatków do walki o kontrolę nad kopalniami, w których zapędzili do pracy niewolników z wrogich sobie plemion. Jak u was w Auschwitz (to ostatnie słowo wymawia niemiłosiernie przekręcone). Gdy zastanawiam się, czy tłumaczyć mu kwestię „naszości” tej fabryki śmierci, on dodaje: – A u nas nawet tych diamentów nie ma. Ani ropy.

Samolot zbliża się do lotniska im. Jomo Kenyatty – pierwszego prezydenta niepodległej Kenii. Ja lecę do Amsterdamu, a Hasan Musa jedzie do swojej nowej rodziny – somalijskiej żony i syna, którzy mieszkają w dzielnicy Nairobi – Westlands, gdy on kursuje między Liberią, Danią i Zanzibarem. Krótko rozmawiamy o nielicznych atrakcjach Nairobi, miasta założonego jako mała stacja przy wytyczanej 100 lat temu przez Brytyjczyków linii kolejowej. – Widziałeś miejsce po amerykańskiej ambasadzie? – pyta Hasan. – Tak, tam jest teraz pomnik i rodzaj parku. 7 sierpnia 1998 r. potężny ładunek podłożony w samochodzie-pułapce zniszczył budynek amerykańskiej ambasady w centrum Nairobi, zabijając 224 osoby i raniąc około 4000. Niemal wyłącznie miejscowych. Tego samego dnia zaatakowano też ambasadę USA w stolicy Tanzanii. Miało to być jedno pierwszych dzieł Al-Kaidy. – Świat nie pamięta o tych ofiarach tak jak o zabitych z World Trade Center w Nowym Jorku. Nawet ofiarą zamachu lepiej być na Zachodzie.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.