Słoik pełen życia

Marcin Jakimowicz

|

GN 02/2007

publikacja 10.01.2007 17:41

Uratowała dwa i pół tysiąca żydowskich dzieci, dwukrotnie więcej niż Oskar Schindler. A jednak nazwiska skromnej Polki Ireny Sendler nie znajdziemy w podręcznikach historii. Jest szansa, że to się zmieni.

Słoik pełen życia Irena Sendler denerwuje się, gdy nazywa się ją bohaterką. – Nie zrobiłam niczego nadzwyczajnego – opowiada. AGENCJA GAZETA/Maciej Zienkiewicz

Za wysokim murem getto. Tysiące ludzi stłoczonych na wąskich ulicach. Wielu umiera z głodu. To zaplanowana akcja wyniszczenia ludności żydowskiej, znacznie tańsza niż komory Treblinki. Młodziutka Irena Sendler, przechodząc rano obok bramy, widzi żebrzące dzieci. Inne leżą tuż obok przykryte gazetami. Nie żyją. – Tak nie może być! Trzeba ratować te dzieciaki! – wszystko w niej krzyczy. – Ale jak? W Polsce za pomoc Żydom grozi kara śmierci. Wielu znajomych zapłaciło już życiem…

Weszłam do piekła
Młoda pracownica pomocy społecznej nie daje za wygraną. Znajduje furtkę. Niemcy panicznie boją się, że szalejąca w getcie epidemia tyfusu przedostanie się poza mury. I choć nie wpu- szczają pracowników opieki społecznej, pozwalają, by wchodziły tu służby medyczne. Sendlerowa przebiera się za pielęgniarkę i wchodzi przez bramę getta. Pomaga jej dziesięć koleżanek. Noszą jedzenie, leki i pieniądze. Irena od 1942 roku współpracuje z Żegotą (Radą Pomocy Żydom), w której kieruje Sekcją Pomocy Dzieciom.

W Żegocie aktywnie działają m.in. Zofia Kossak-Szczucka i Władysław Bartoszewski. „Pielęgniarki” zaczynają wyprowadzać poza mury getta żydowskie dzieci. Najczęściej wywożą je ambulansem. By uniknąć kłopotów, dzieciom podają środki nasenne, a potem zapakowane w worki, pudła i kubły na śmieci wywożą je z getta. – Jeśli wpadniemy, powiemy, że wieziemy martwe ofiary tyfusu – pocieszają się „pielęgniarki”.

– W getcie było piekło. Docierałyśmy tam, mówiąc, że mamy możliwość ratowania dzieci – opowiada pani Irena. – Wówczas padało jedno pytanie: jaką dajemy gwarancję? Uczciwie odpowiadałam: żadnej. Wtedy odbywały się dantejskie sceny. Tata godził się na oddanie dziecka, a matka nie. Babcia tuliła dziecko najczulej i zalewając się łzami, mówiła: „za nic nie oddam wnuczki”. Czasem opuszczałam tę nieszczęsną rodzinę sama. Nazajutrz szłam sprawdzić, co stało się z całym domem. I często okazywało się, że wszyscy byli już na Umschlagplatz.

Dzieci wynoszono też przez piwnice graniczących z murem domów i przez budynek sądu. Dwóch zaufanych woźnych w tajemnicy wyprowadzało dzieci na aryjską stronę. Ta droga szybko jednak „spaliła się”. Odkryli ją szmalcownicy. Codziennie o szóstej rano motorniczy (mąż jednej z „pielęgniarek”) wsiadał do tramwaju, który czekał w zajezdni, po żydowskiej stronie. Nie dziwił się, gdy dostrzegał w wagonie karton z uśpionym dzieckiem.

Liczył się dosłownie każdy szczegół. Bohaterki opowiadań Hanny Krall z przerażeniem zastanawiały się, czy noszą torebkę „po polsku”. A może w ich gestach było coś żydowskiego? Coś, co mogło je zdradzić? Trzeba się było nauczyć po polsku chodzić, jeść, kłaniać, patrzeć innym w twarz. – Maluchy nie rozumiały często swej tragedii – wspomina Sendlerowa. – Wiozłam kiedyś zapłakanego, zrozpaczonego chłopczyka do kolejnych opiekunów, a on wśród łez pytał mnie: „Proszę pani, ile można mieć mamuś, bo ja już jadę do trzeciej”. Pani Irena jeździła tam, skąd ludzie uciekali w popłochu. – Czasem okazywało się, że trzeba pilnie i z wyjątkową czułością zająć się dzieckiem, na oczach którego zamordowano rodziców. Innym razem jechałam do lasu między Otwockiem a Celestynowem, bo tam, w dole ze śmieciami, ukrywała się matka z niemowlęciem. Żywność nosiła jej nauczycielka z wioski, ale niemowlę było bardzo chore i potrzebna była pomoc lekarska.

Uciekaj!
Ratowała życie innym i sama również została ocalona. Po raz pierwszy, gdy w październiku 1943 roku jedenastu gestapowców załomotało do jej drzwi. Przez trzy miesiące katowano ją na Pawiaku. – Nie da się opisać przeżyć w lochach gestapo. W muzeum na Pawiaku jest specjalna szafka z narzędziami, którymi „panowie nadludzie” zadawali więźniom tortury. Do dziś mam ich „wizytówki” na swoim ciele – opowiada. Ocalała, bo Żegocie dosłownie na godziny przed rozstrzelaniem udało się przekupić strażnika.

Uciekaj! – krzyknął, gdy prowadził ją na przesłuchanie. Pani Irena była cenna: tylko ona miała dokładną listę dzieci: z ich adresami, prawdziwymi i nowymi nazwiskami. Na przykład, przy nazwisku Marysi Kowalskiej w nawiasie było podane „Reginka Lubliner”, tak aby po wojnie mogła wrócić do swoich. Bezcenne malutkie bibułki zamknęła w szklanych słoikach i zakopała w ogródku pod korzeniami jabłonki. Ocalała z Pawiaka, choć mieszkańcy Warszawy na liście zabitych przeczytali nazajutrz: Irena Sendler. Rozstrzelano ją na papierze. Do końca wojny ukrywała się pod fałszywym nazwiskiem. Gestapo deptało jej po pietach. Na Pawiaku w sienniku zdumiona znalazła obrazek „Jezu, ufam Tobie”. – To najcenniejsza rzecz, jaką posiadam – opowiadała. Gdy do Polski przyjechał po raz pierwszy Jan Paweł II, przesłała mu obrazek i jego historię. Po latach dostała list z błogosławieństwem Papieża.

Po wojnie pracowała z opuszczonymi dziećmi i z „gruzinkami”, byłymi więźniarkami obozów koncentracyjnych, które na gruzach stolicy zarabiały jako prostytutki. Nie doświadczyła wdzięczności. Początkowo, jako przedwojenna działaczka PPS, miała chwilkę spokoju, ale wkrótce UB przypomniało sobie o jej współpracy z AK, o powstaniu warszawskim. Przed aresztowaniem uratowała ją żona jednego z ubeków… sama ocalona z getta przez panią Irenę. Po jednym z przesłuchań Sendlerowa przedwcześnie urodziła syna. Niemowlę zmarło po kilku tygodniach. Pracowała w pomocy społecznej, wysłano ją na przymusową wczesną emeryturę. Jej córkę skreślono z listy studentów. Później pani Irena jeszcze piętnaście lat pracowała jako bibliotekarka. W 1965. r. otrzymała tytuł „Sprawiedliwy wśród Narodów Świata”. W latach osiemdziesiątych zaangażowała się w „Solidarność”. I tak skończyłaby się opowieść o nieznanej bohaterce, gdyby nie pewien amerykański nauczyciel…

To nieprawdopodobne!
– I jeszcze zadanie domowe. Proszę przygotować scenariusz sztuki teatralnej – rzucił Norman Conard, nauczyciel amerykańskiego college’u w Uniontown. Uczniowie zabrali się do roboty. Cztery uczennice szukając tematu do sztuki natrafiły na wzmiankę o Irenie Sendler. Profesor przeczytał scenariusz i zawołał dziewczyny do siebie. – Słuchajcie, dodałyście o jedno zero za dużo! Świetnie pamiętał „Listę Schindlera”. Tytułowy Niemiec uratował aż 1100 Żydów. Niemożliwe, by nieznana Polka, ryzykując o wiele więcej, ocaliła dwa razy tyle. A jednak. Pomyłki nie było. Zafascynowani tym nieprawdopodobnym wyczynem, wspólnie napisali jednoaktową sztukę „Życie w słoiku”. Wystawiono ją w kilku amerykańskich szkołach. Był rok 1999.

Tymczasem nad Wisłą niewielu znało bohaterskie wyczyny pani Ireny. Nie chwaliła się nimi. Do dziś uważa, że nie zrobiła niczego nadzwyczajnego. Więcej, wyrzuca sobie, że nie uratowała więcej dzieci. – Jaka bohaterka? Proszę nie przesadzać… – oponuje. – Jestem bardzo stara i schorowana – mówi słabym głosem. Już kilkanaście lat temu pisała w swoich notatkach: Odchodzę. Ma 97 lat. Mieszka w warszawskim domu opieki ojców bonifratrów. Opowiada, że pomagała, bo tak nauczyła ja rodzina. Jej pradziadka po powstaniu styczniowym zesłano na Sybir. W gabinecie lekarskim ojca zawsze pełno było biedaków bez grosza przy duszy. Sam zmarł w 1917 roku, podczas ratowania ludzi zarażonych tyfusem. Pochodzenie, rasa czy religia nie mają znaczenia, a tonącemu trzeba podać rękę – powtarzał.

Co ciekawe, pisząc swą sztukę, amerykańskie nastolatki nie wiedziały, że pani Irena żyje. Gdy się o tym dowiedziały, napisały list. Potem drugi, trzeci. W końcu przyleciały. Wzruszające spotkanie ze skromną starszą panią zapamiętają do końca życia. To one przygotowały też stronę internetową poświęconą polskiej bohaterce. Co ciekawe, tylko w języku angielskim. Cóż, cudze chwalicie, swego…

Na szczęście ostatnio o pani Irenie zrobiło się głośniej. Trzy lata temu otrzymała Order Orła Białego, a niedawno Polska zgłosiła jej kandydaturę do Pokojowej Nagrody Nobla. – Chcemy wyrazić entuzjastyczne poparcie dla kandydatury tej prawdziwej bohaterki. Przeszło 60 lat po Holokauście wiemy, że ta chwila może być ostatnią okazją dla tak wybitnej instytucji jak Komitet Noblowski, by uhonorować osobę żyjącą za czyny, które stanowią wzorzec do naśladowania dla wszystkich, którzy troszczą się o pokojową przyszłość ludzkości – piszą autorzy petycji do Oslo. Pomysł ze zgłoszeniem pani Ireny do Pokojowej Nagrody Nobla nie jest nowy. Przed prezydentem Lechem Kaczyńskim bezskutecznie zabiegało o to stowarzyszenie Dzieci Holokaustu. Tysiące ludzi na całym świecie zawdzięcza jej życie. Przekonali się na własnej skórze, że „kto ratuje jedno życie, ratuje świat”.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.