Czy jestem złodziejem?

Szymon Babuchowski, Jacek Dziedzina

|

GN 02/2007

publikacja 10.01.2007 20:23

Czy policja może zabrać mój komputer, gdy znajdzie w nim nielegalne oprogramowanie? Czy można bezkarnie ściągać z Internetu muzykę? Kiedy ochrona praw twórców osiąga granicę absurdu?

Czy jestem złodziejem? Henryk Przondziono

Nielegalne kopiowanie płyt, filmów i książek oraz kserowanie podręczników przez studentów jest grzechem – pisał kilka lat temu śp. ks. Grzegorz Ułamek, zajmujący się problemem piractwa. „Możemy się zastanawiać, czy inni nas nie okradają, dyktując tak wysokie ceny, ale sytuacja, że ktoś nas okrada, nie usprawiedliwia postępowania w ten sam sposób” – zaznaczał ks. Ułamek.

Kradzież niewątpliwie jest grzechem, ale czy kopiowanie zawsze jest kradzieżą? Zwolennicy takiego poglądu opierają swoje stanowisko na pojęciu „własności intelektualnej”. Czym jednak jest owa własność? Czy to pojęcie nie bywa dziś nadużywane? Wątpliwości moralne, jakie mają użytkownicy komputerów, odbiorcy muzyki, czy na przykład studenci kopiujący podręczniki świadczą o tym, że sprawa nie jest dla ludzi taka prosta i jednoznaczna. Jeśli ukradnę samochód czy portfel, nikt nie ma wątpliwości, że dopuszczam się kradzieży. Przy „własności intelektualnej” trudno już nam używać tak mocnych słów. Słusznie czy nie?

Naloty jastrzębi
Niektórzy myśleli, że to plotka. Inni stwierdzili, że lepiej nie ryzykować i zaopatrzyli się w legalne oprogramowanie. W niektórych miastach zapanowała psychoza związana z rzeczywistymi lub rzekomymi wizytami policji w domach prywatnych i rewizją sprzętu komputerowego. Tak miało być między innymi w Jastrzębiu Zdroju na Śląsku. Sprawdziliśmy w tamtejszej Komendzie Miejskiej Policji. – Zgadza się, w ostatnim czasie zarekwirowaliśmy około czterdziestu komputerów z nielegalnym oprogramowaniem – powiedział nam oficer prasowy jastrzębskiej policji, nadkomisarz Bronisław Wójcik, pokazując zgromadzony sprzęt. Jak to się odbywa? Otóż najczęściej ktoś donosi policji, że pan X czy pani Y korzystają w swoich domach z nielegalnych programów.

Policja ma prawo wystąpić do prokuratury o nakaz rewizji. Jeśli w jej trakcie nie udowodnimy, że mamy fakturę lub oryginalne opakowania i nośniki – sprzęt może powędrować na komendę. Stamtąd wysyłany jest do informatyków, którzy wydają ekspertyzę. – Zabieramy sprzęt, kiedy jego właściciel narusza art. 278, paragraf 2 kodeksu karnego, mówiący o nielegalnym posiadaniu oprogramowania – mówi nadkom. Wójcik. – Nie jest natomiast prawdą, że wypisujemy przy tym jakieś mandaty – dodaje. W trakcie ekspertyzy informatycy mogą stwierdzić, że w komputerze znajdują się jeszcze inne produkty, uzyskane i używane nielegalnie, na przykład pliki muzyczne. Sprawa może wówczas toczyć się dłużej.

To tylko wybrany przykład problemu, z którym niektórzy nie potrafią sobie poradzić: przecież nic złego nie robię, nie czerpię korzyści materialnych z używanych programów, plików itd. Im więcej innych sytuacji, im głębiej wchodzimy w temat, tym więcej pytajników rodzi się w głowie. Nie zawsze znamy właściwą odpowiedź, bo i samo podejście do prawa własności zmieniało się przez stulecia.

Pazerność wielkich koncernów
Średniowieczni twórcy kultury nie traktowali dzieł, które wykonywali, jako swojej własności. Pisali, komponowali czy malowali na chwałę Boga, anonimowo, ponieważ sami pragnęli pozostać w cieniu. Dziś sytuacja odwróciła się o 180 stopni. Dla wielu najważniejsze wydaje się wypromowanie nazwiska twórcy – ten cel często przesłania nawet to, co dla każdego artysty powinno być najważniejsze: wartość duchową samego dzieła. Dać byle co, byle się sprzedało – oto dewiza nie tylko wielu artystów czy wynalazców, ale także, a może przede wszystkim tych, którzy owymi dobrami intelektualnymi handlują: menedżerów, wydawców, dystrybutorów.

Powiedzmy to jasno: drugą stroną medalu piractwa jest pazerność wielkich koncernów. Trzeba sprzedać ten sam towar wiele razy, nieznacznie modyfikując zawartość, a najlepiej – zmieniając tylko opakowanie. I nikt nie oburza się na ten proceder, „złodziejami” są tylko ci, którzy nie chcą za ów towar po raz kolejny płacić. Nie wystarczą tantiemy ze sprzedanych płyt, trzeba jeszcze na przykład zapłacić za to, że odtwarza się je w miejscu publicznym. Do twojej kawiarni czy zakładu fryzjerskiego zawsze może zajrzeć miły pan z instytucji zajmującej się ochroną praw autorskich, który zanotuje, co odtwarzasz, a potem sprawdzi, czy uregulowałeś wszystkie opłaty. Oczywiście nie omieszka ich wyegzekwować.

W grudniu ubiegłego roku Europejski Trybunał Sprawiedliwości orzekł, że ochrona prawa autorskiego dotyczy także rozpowszechniania sygnału przez telewizję dostępną w pokojach hotelowych. Chodzi o to, że goście hotelowi mogą słuchać utworów muzycznych lub oglądać filmy w hotelu, zatem właściciel powinien płacić z tego tytułu wynagrodzenie twórcom. Nawet odbiór tych dzieł w zaciszu pokoju jest traktowany tutaj jako odtwarzanie publiczne. Jesteśmy na granicy absurdu czy może już daleko poza nią?

Obrona monopolu?
– Niekoniecznie – uważa profesor Jan Błeszyński, prawnik z Uniwersytetu Warszawskiego i Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego. – Prawo autorskie ma za zadanie wyrażanie interesu twórcy, producenta oraz chronić dostęp do twórczości. Kiedy dobro intelektualne jest wykorzystywane gospodarczo, musi podlegać ochronie – twierdzi. – Tymczasem mamy często tendencję do myślenia, że własność intelektualna to własność niczyja. Trzeba to przerwać. Wymaga to uwzględnienia, że rozwój elektroniki spowodował ogromną łatwość w dostępie do twórczości w zakresie kopiowania, przesyłania i przechowywania.

Prawo musi to uwzględnić – mówi prof. Błeszyński. Pojawia się jednak wątpliwość: właściciel hotelu płaci (teoretycznie) za abonament telewizyjny. Czy w tym nie powinny zatem mieścić się już koszty, które nadawca telewizyjny musiał ponieść za odtwarzanie muzyki i filmów? – Niezupełnie – twierdzi mecenas Jacek Bienias, radca prawny z Warszawy. – To jest powszechnie znany, dość płytki argument. Miesza się tutaj obowiązek opłaty za prawa autorskie z obowiązkiem płacenia abonamentu. To tak jakby powiedzieć: zapłaciłem za benzynę, więc mogę jeździć dowolnym samochodem. Właściciel hotelu, umieszczając w pokojach telewizory, robi to po to, żeby podnieść standard usług i przez to więcej zarobić – uważa Bienias. Idąc tym tropem, podobnie można powiedzieć o odtwarzaniu utworów w zakładach, sklepach i punktach usługowych. Korzystają na tym tak naprawdę hipermarkety, które muzykę wykorzystują dla tworzenia klimatu, sprzyjającego robieniu obfitych zakupów. A zatem powinni płacić twórcom za tę „dźwignię handlu”. Jak odnaleźć się w tym gąszczu pytań i interpretacji prawa?

Twarde prawo… i bez dyskusji?
W Polsce obowiązuje obecnie ustawa z 1994 roku. Została ona znowelizowana w 2004 roku. Artykuł 23. tej ustawy mówi o „dozwolonym użytku chronionych utworów” w następujący sposób: „Bez zezwolenia twórcy wolno nieodpłatnie korzystać z już rozpowszechnionego utworu w zakresie własnego użytku osobistego”. Jednocześnie w 2. paragrafie jest wyjaśnienie, co to znaczy „własny użytek”: „Zakres własnego użytku osobistego obejmuje krąg osób pozostających w związku osobistym, w szczególności pokrewieństwa, powinowactwa lub stosunku towarzyskiego”.

I tutaj zaczynają się schodki, bo każdy inaczej trochę to interpretuje. Jedni twierdzą, że w takim razie legalne jest posiadanie plików muzycznych w komputerze, bez oryginalnego nośnika. Mało tego – w myśl ustawy, można spokojnie kopiować utwory i rozpowszechniać je wśród członków rodziny, a nawet znajomych. Tutaj niektórzy dodadzą, że owszem, ale tylko pojedyncze utwory, a nie całą płytę. I że obok kopii trzeba mieć oryginalne źródło. – Można mieć pliki, ale nie można posiadać programów służących ich rozpowszechnianiu w Internecie – mówi mecenas Bienias. W artykule 24. natomiast można znaleźć potwierdzenie, że np. hotelarze powinni płacić twórcom za wykorzystywanie nośników sygnału telewizyjnego. Może to być bezpłatne, „jeśli nie łączy się z tym osiąganie korzyści majątkowych” (ust. 2).

Od dłuższego czasu trwają prace nad zmianą obecnej ustawy. W kwietniu ubiegłego roku przyjęty został projekt nowelizacji. Krótko mówiąc – idzie on w kierunku jeszcze większej ochrony praw autorskich, kosztem ograniczenia zakresu swobodnego użytku. W projekcie pojawił się nawet zapis, który likwidował pojęcie „domowego użytku”. Projekt wyklucza także możliwość kopiowania całej płyty na własny użytek. Całość związana jest z istniejącą już na świecie kontrolą i zabezpieczeniami, czyli technologią DRM (Digital Rights Management). Umożliwia ona kontrolę na przykład rozpowszechniania utworów w Internecie. Dzięki niej właściciele praw mogą bardzo ingerować w odtwarzanie. DRM obecne jest także w większości nośników cyfrowych.

Jacek Bienias uważa, że zmiany w prawie idą we właściwym kierunku. – Za udostępnianie utworów powinno się płacić zawsze, gdy nie odbywa się to w warunkach domowych – mówi. – Może istnieć jakaś minimalna sfera dozwolonego użytku prywatnego, jednak podstawą musi być prawo własności – dodaje. Wielu z nas zapewne skrzywi się, czytając takie deklaracje. Czy zasada powszechnego dostępu do dóbr nie domaga się znalezienia innej drogi lub przynajmniej kompromisu? Co na przykład ze studentami kierunków artystycznych, którzy muszą pracować w domu na specjalnych programach, a dla których producent nie przewidział tańszej wersji swojego dzieła?

Kto stawia warunki
Wydaje się, że definicja „kradzieży dobra intelektualnego” została ostatnio za bardzo rozszerzona. Lawrence Lessig, amerykański prawnik konstytucjonalista, w swojej książce „Wolna kultura” przekonuje, że na skutek rozwoju technologii twórcy i tak będą wkrótce zmuszeni do zmiany sposobów zarabiania na twórczości. Być może nawet do udostępniania nagrań za darmo, a zarabiania na koncertach.
Na razie jednak brakuje jasnego prawa w tym zakresie i to właśnie sprawia, że reguły gry są narzucane przez wielkie koncerny. Lessig opisuje proces sądowy wytoczony kilku studentom z tego powodu, że stworzone przez nich oprogramowanie umożliwiało nielegalne kopiowanie plików muzycznych. Mówi też o sytuacji, kiedy amerykańska organizacja chroniąca prawa kompozytorów pozwała żeńską organizację skautowską, ponieważ nie płaciła tantiem za piosenki wykonywane przy ogniskach. Autor „Wolnej kultury” zauważa, że instytucje tworzone niegdyś po to, by chronić twórców i wynalazców, a więc – pośrednio – promować twórczość, dziś coraz skuteczniej tę twórczość hamują. Własności intelektualne zostają skupione w kilku ośrodkach, które, stając się monopolistami, narzucają społeczeństwu swoje warunki.

Niektóre prawa zastrzeżone
Z inicjatywy różnych grup rozwija się już ogólnoświatowy ruch, który promuje większą dostępność utworów. Jest jednak jeden warunek swobodnego dostępu: zgoda samego autora. Lessig przekonuje, że to twórca powinien wybierać optymalną formę zakresu udostępniania dzieła. W tym celu proponuje wielostopniowy system licencji Creative Commons, który ma chronić twórczość, a jednocześnie zapewniać społeczeństwu możliwie szeroki dostęp do dóbr kultury. Creative Commons jest projektem amerykańskiej organizacji pozarządowej o tej samej nazwie. Podstawową zasadą jest alternatywa dla powszechnego systemu prawa autorskiego, które sprowadza się do hasła „all rights reserved” (wszelkie prawa zastrzeżone). Projekt ten zastępuje to określeniem „some rights reserved” (pewne prawa zastrzeżone). Twórca może np. udostępnić swoje dzieło, domagając się jedynie, by przy jego wykorzystywaniu było podane nazwisko autora. To jedna z możliwości, bo istnieje przecież wiele innych, pośrednich rozwiązań między ideą „copyleftu” (udostępniania, a nawet modyfikowania dzieła bez zgody autorów i wydawcy) a rygorystycznymi zasadami proponowanymi dziś przez niektóre koncerny. Sam Lessig wydał swoją książkę w renomowanym wydawnictwie Penguin, ale jednocześnie opublikował ją w Internecie, tak by można z niej było korzystać niemal całkowicie swobodnie. Książka opatrzona jest właśnie znakiem „some rights reserved”, a więc zastrzeżone są jedynie „pewne”, a nie „wszelkie” prawa autora.

Proszę źle nie zrozumieć autorów tekstu: nie sugerujemy, że są jakieś moralne podstawy do uprawiania piractwa. Nie chodzi też o to, by wrócić dziś do średniowiecza i odebrać autorom wszystkie prawa do tworzonych przez nich dzieł. Każdy wytwór człowieka zawiera przecież w sobie odbicie duszy tego, kto je stworzył – hologram nie do podrobienia. Czy jednak dzieła kultury nie są także po części własnością nas wszystkich, czy nie mamy prawa, by móc – za rozsądną cenę – swobodnie z nich korzystać, pożyczać sobie książki i bawić się na prywatkach przy własnoręcznie ułożonej składance? W tworzeniu prawa trzeba znaleźć jakąś rozsądną równowagę między interesem twórcy, producenta, odbiorcy oraz potrzebą dostępu do osiągnięć nauki i kultury.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.