Na hale, hej, pasterze

Przemysław Kucharczak

|

GN 52/2006

publikacja 21.12.2006 10:39

Ten milioner porzucił wielki biznes, zamieszkał na wsi i hoduje tam... owce. – Ale nie dla pieniędzy! – śmieje się. Roman Kluska walczy, żeby w polskie góry znów wyległy stada owiec. I żeby górale mogli na tym wreszcie przyzwoicie zarobić.

Na hale, hej, pasterze Milioner Roman Kluska walczy o powrót owiec w polskie góry. Sam hoduje sto owiec. Jacek Taran

Owce rasy fryzyjskiej sprowadził aż z Niemiec. – To jest mleczna rasa, która w Polsce wyginęła. Ale kiedyś była u nas bardzo popularna – mówi Roman Kluska i oprowadza nas po swojej oborze pod Nowym Sączem. Owce natychmiast podbiegają do naszego fotoreportera i ciekawie zaglądają w obiektyw. – To jest bardzo ciekawska rasa. One są jak pieski – wyjaśnia Roman Kluska. Oczy mu się śmieją, kiedy wchodzi do zagrody, a owce tłoczą się wokół niego.

Gdzie te owce?
Jeszcze na początku XX wieku było aż 10 milionów owiec na ziemiach polskich. Niestety, ich liczba spada na złamanie karku. Hodowla mało się opłaca. Tym bardziej że państwo ją utrudnia przez wprowadzanie złych przepisów. 30 lat temu mieliśmy jeszcze 5 milionów owiec. A dzisiaj jest ich już zaledwie... 300 tysięcy. Jeśli nic się nie zmieni, wkrótce owce znikną z Polski zupełnie. Rodzice podczas wycieczek w góry będą opowiadali dzieciom, jak pięknie wyglądały tu kiedyś stada owiec, pobrzękujące dzwoneczkami na halach.

Polan z soczystą trawą zresztą też już wkrótce nie będzie. Zarosną krzakami, albo wedrze się na nie młody las. – A wtedy góry stracą więcej niż połowę uroku – załamuje ręce Roman Kluska. – Bo po to pan idzie w góry, żeby zobaczyć piękne widoki. Jednak bez owiec góry całkiem zarosną lasem, a większość turystów pojedzie gdzie indziej. Ludzie w naszym regionie będą cierpieć jeszcze większą nędzę – ostrzega.
Owca potrafi się wyżywić na ubogich górskich gruntach. – Ona jest jak kosiarka, zapobiega zakrzewianiu się łąk i ratuje piękno krajobrazu. Im stok bardziej stromy, tym ją bardziej interesuje. Owce to prawdziwe alpinistki – uśmiecha się biznesmen. Ma sto owiec. Niektórzy górale pukają się jednak w czoło: – Jaki to ma sens, skoro z tego nie da się dzisiaj utrzymać?

Otóż Kluska ma kilka pomysłów, żeby jednak zaczęło się opłacać. – Założyłem tę hodowlę nie dla pieniędzy, tylko żeby przetrzeć szlak rolnikom z naszego regionu. Na razie biję głową w biurokratyczny mur. Ale już jestem w tym zahartowany... Jeśli mi się uda, będę mógł powiedzieć góralom: idźcie w moje ślady! To dobry interes! – mówi zdecydowanie.

Kluska za kratami
Biznesmen, któremu nie zależy na własnym zysku, tylko na rozwoju regionu? To brzmi jak żart. Jednak jeśli przyjrzeć się życiowym drogom Romana Kluski, można w to uwierzyć. W 1988 roku założył firmę Optimus, która jako jedna z pierwszych w Polsce na dużą skalę montowała komputery osobiste. Później Optimus utworzył portal Onet.pl. Kiedyś leżał w szpitalu po wypadku na nartach. Nie miał co czytać, więc wziął do ręki „Dzienniczek” siostry Faustyny. Zaczął czytać i niespodziewanie dla siebie samego zachwycił się przesłaniem o Bożym Miłosierdziu.

Ten biznesmen mnóstwo pieniędzy przeznaczył na cele charytatywne. Dzięki jego wsparciu nową bazylikę w Krakowie Łagiewnikach udało się wykończyć przed pamiętną wizytą w niej Jana Pawła II. Przed czterema laty jednak w tego energicznego biznesmena uderzyli... biurokraci. Ich atak był straszliwy, przypominał polowanie z nagonką. Urząd Skarbowy uznał, że firma Optimus nie zapłaciła należnego podatku WAT za komputery dla szkół. Kluska został wtrącony do aresztu. Wojsko podjęło decyzję o zarekwirowaniu na czas nieokreślony jego dwóch samochodów. Mimo że w czasie pokoju żaden przepis prawny na to nie pozwala. Nie wiadomo, kto inspirował te ataki. Dopiero po długiej gehennie okazało się, że zarzuty Urzędu Skarbowego były niesłuszne. Sąd jednoznacznie stwierdził, że ani Optimus, ani Kluska w żaden sposób nie naruszyli prawa.

Krucha jagnięcina
Obecnie Roman Kluska wycofał się z wielkiego biznesu. Sprzedał swoje udziały w grupie Optimus i przeniósł się w góry. – Chcę sobie spokojnie mieszkać na wsi i mieć czas na własny rozwój – mówi. – Tutaj żyją uczciwi ludzie, którzy mimo bardzo ciężkiej pracy ledwo utrzymują swoje rodziny. Jako menedżer zacząłem więc szukać jakiejś działalności, która w tych górach miałaby sens ekonomiczny. I wydaje mi się, że jednym ze sposobów będzie wkrótce powrót do hodowli owiec – mówi.

Jakim cudem ta hodowla ma się teraz opłacać? Na początek biznesmen chce wylansować w Polsce modę na owcze produkty. Bo skoro ta moda istnieje w całej Europie, to dlaczego nie miałaby przyjąć się w Polsce? Przeszkodą jest to, że Polacy nie cierpią jeść baraniny. – To wzięło się stąd, że po wojnie do Polski trafiało mięso nowozelandzkich starych tryków. To całkiem zniechęciło nasze społeczeństwo – kręci głową Kluska.

I opowiada, jak przed kilku laty w imieniu Optimusa podpisywał w Londynie ważną umowę na 30 milionów dolarów. – Po złożeniu podpisów moi kontrahenci zaprosili mnie do jednej z najlepszych restauracji w Londynie. Kelner podał mięso tak kruche, tak delikatne i o tak niezwykłym smaku, że po prostu oniemiałem. Zapytałem, co to takiego. Podszedł szef kuchni i z dumą oświadczył: „To jagnięcina!” – wspomina.

Kluska zrozumiał wtedy, że smak tego mięsa zależy od sposobu jego przyrządzenia. – My, Polacy, zatraciliśmy tę umiejętność w czasach PRL-u. Bo jeszcze przed wojną umieliśmy przyrządzać jagnięcinę. Czytam teraz przedwojenne polskie przepisy. I proszę pana, one są wspaniałe, sam je stosuję – mówi z pasją.

W lodówce państwa Klusków leżą dziś owcze sery, jagnięce szynki czy jagnięce polędwice. Na obiad rodzina często zajada jagnięcą pieczeń. Pan Roman osobiście przygotowuje carpaccio z jagnięciny, czyli zimną przekąskę z polędwicy przyprawionej oliwą, pieprzem, szalotką, kaparami i tartym parmezanem. – I wie pan co? Niech się inne mięso schowa! – przekonuje Kluska.

Biznesmen wierzy, że inni Polacy też polubią mięso jagniąt. – Tym bardziej że mięso i mleko owiec są lekarstwem na raka. Świadczą o tym wyniki badań zespołu profesor Sokoły z Wrocławia – twierdzi.

Tu lasek, tam krzaczki
Romana Kluskę można czasem spotkać w sanktuarium w Lourdes. A także na szczytach Pirenejów, w pobliżu tej miejscowości. Maszeruje sobie tam z plecaczkiem. Potem schodzi do wiosek rozłożonych w dolinach. I zawsze wstępuje do lokalnych sklepików. – Panie oferują tam przepyszne owcze sery od gospodarza X, Y, Z... Każdy ser ma inny smak, od całkiem łagodnych, po ostre i pikantne. Kosztują nie mniej niż 20 euro za kilo. I zawsze są świeże, bo ludzie na bieżąco je wykupują – relacjonuje. – Jeśli w Polsce owczy ser będzie kosztował tyle samo, czyli około 80 złotych za kilo, jego produkcja będzie dla rolników opłacalna – mówi.

Ale to chyba za drogo jak na kieszenie Polaków? – mamy spore wątpliwości. – To zależy! – kręci zdecydowanie głową Kluska. – Przecież już teraz są w Polsce ludzie, którzy w supermarketach płacą 50 zł za kilo owczych serów sprowadzanych z Hiszpanii. Niektórzy uważają je za jakiś delikates. A tymczasem to jest zwykła masowa produkcja z gigantycznych mleczarni – molochów. Uważam, że są ludzie, którzy będą chcieli zapłacić nieco więcej za ser znacznie lepszej klasy – mówi Kluska.

Biznesmen wierzy w to tak mocno, że już zbudował niedaleko swojej obory małą mleczarnię. Jeśli uda mu się załatwić wszystkie pozwolenia, wiosną zacznie w niej produkcję żółtych owczych serów dojrzewających.
Polskie państwo utrudnia jednak, jak może, powstawanie takich małych mleczarni. Kiedy Kluska przebrnął przez pozwolenia na budowę i wzniósł potrzebne budynki, pojawiły się nowe problemy. – Okazało się, że sto moich owiec daje za mało mleka jak na możliwości przyszłej mleczarni.

Chciałem więc dokupić owiec i rozbudować oborę. Ale urzędnicy odpowiedzieli: nie wolno, bo w tym czasie powstał nowy plan zagospodarowania przestrzennego. I planista wymyślił, że koło mojej obory ma być 10 metrów lasu – macha ręką Kluska. – Radzą mi w urzędzie: to postaw pan drugą oborę gdzie indziej. Ale ja nie mogę gdzie indziej, bo przecież nie będę kupował drugiej dojarni za pół miliona złotych – tłumaczy.
W innych cywilizowanych krajach plany zagospodarowania przestrzennego nie ograniczają inicjatywy ludzi. – W Ameryce na całym moim obszarze mógłbym bez ograniczeń prowadzić działalność rolniczą i usługową – pan Roman zatacza ręką okrąg nad należącymi do niego pastwiskami. – A tymczasem u nas planista pracowicie wymyśla, że tu mają być krzaczki, dalej 10-metrowy lasek, za nim kawałek łąki, i tak dalej. Nasze plany zagospodarowania w skali kraju kosztują miliardy złotych, a są jednym z głównych hamulców rozwoju gospodarczego Polski – ocenia.

500 hamulców
Skoro owce Romana Kluski dają mniej mleka, niż się spodziewał, biznesmen wpadł na kolejny pomysł. Wymyślił, że resztę mleka skupi od innych rolników. Współpracuje z amerykańską fundacją, która za darmo przekaże owce chętnym rolnikom, mieszkającym w okolicy planowanej mleczarni. Przygotowania już się toczą, choć biurokraci znów wsadzają kije w szprychy. – Okazało się, że nie mogę skupować mleka jako rolnik, tylko jako przedsiębiorca. Ale moja mleczarnia stoi na gruntach rolniczych, więc w świetle przepisów nie może być siedzibą przedsiębiorstwa... Muszę więc przekwalifikować grunt pod nią – zaczyna wyliczać kolejne problemy. – Efekt jest taki, że 17 ludzi z mojej wsi mogłoby już od półtora roku mieć zatrudnienie w mojej mleczarni. Ale państwo nie pozwala mi ich zatrudnić. To kwestia złych przepisów, a nie wina żadnego konkretnego urzędnika. Bo urzędnicy to często są uczciwi i życzliwi ludzie – zastrzega.
I opowiada o bardzo wielu ludziach, którzy odwiedzają go w Nowym Sączu.

Mówią mu o swoich tragediach, spowodowanych polską biurokracją. Schemat zawsze jest taki sam. Wzięli kredyt, zastawili pod niego swój dom i mienie sąsiadów. Zbudowali sklep, stację paliw gazowych albo małą fabrykę. Ale bzdurne przepisy spowodowały, że nie mogli na czas uruchomić produkcji. Maszyny stały bezużytecznie... A kredyt trzeba było nieubłaganie zacząć spłacać. Przyszedł komornik i zlicytował za grosze fabrykę, majątek niedoszłych biznesmenów i zastawione domy sąsiadów. – Nie zdaje pan sobie sprawy, jak ogromna jest w Polsce skala takich zjawisk. I ile się za tym kryje zawałów, samobójstw i rozbitych ludzkich więzi – poważnieje Roman Kluska. – A wszystko z powodu zbyt skomplikowanych polskich przepisów, które często nawet wzajemnie się wykluczają. Nie znają ich nawet wyspecjalizowani urzędnicy. A co dopiero mówić o zwykłych ludziach, którzy chcą tylko uruchomić mały biznes. Oni nie mają pieniędzy na porady wybitnych prawników. To śmieszne, kiedy ludzie mówią, że jakiś sejm był dobry, bo przyjął 300 czy 500 ustaw. Przecież to najczęściej jest 500 nowych hamulców dla gospodarki! – denerwuje się.

Czy Polska może jeszcze wybrnąć z tej sytuacji? Czy też góra przepisów będzie wciąż rosnąć, aż całkiem zgniecie biznesową aktywność ludzi? – Jest jedno wyjście. Już raz je w Polsce wprowadzono, na sam koniec epoki realnego socjalizmu. Wtedy też było mnóstwo absurdalnych, nieżyciowych przepisów, które krępowały przedsiębiorczość, pamięta pan? Minister Mieczysław Wilczek przygotował wtedy ustawę zaczynającą się od słów: „Likwiduje się następujące akty prawne”. A potem był dwukropek i trzy strony drobnym maczkiem – mówi Roman Kluska. – Wtedy do Polski wkroczył wolny rynek. I choć to był ten czas, w którym bankrutowały wielkie fabryki molochy, to przecież poważnego bezrobocia wtedy nie było! Rynek zaczął nagle rozwijać się tak szybko, że wchłaniał pracowników zwalnianych z wielkich fabryk – wspomina.

Według niego, właśnie na przełomie lat 80. i 90. zwykły obywatel mógł dzięki ciężkiej i uczciwej pracy dojść do dużych pieniędzy. Mimo że z drugiej strony był to też czas rozkradania mienia państwowego, wiele fortun powstało też w sposób uczciwy. – W moim Nowym Sączu wszystkie większe firmy powstały wtedy. Kto wówczas się nie załapał, ten później już nie dostał drugiej szansy. Więc tu tkwi sedno polskiego problemu: musimy zmniejszyć ilość przepisów – ocenia. Brniemy razem z nim przez błoto, między oborą a niedokończoną mleczarnią. Roman Kluska przekonuje nas, że każdy przepis wprowadzany przez sejm wiąże się z etatami dla nowych urzędników, ich służbowymi komórkami i samochodami. – Jeśli liczbę przepisów zmniejszymy, to budżet państwa od razu zyska olbrzymie pieniądze. Lepiej będzie je przeznaczyć na służbę zdrowia i na bezpieczeństwo, zamiast na biurokrację – przekonuje.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.