Grzegorz bez barier

Tomasz Gołąb

|

GN 46/2006

publikacja 08.11.2006 13:55

Zdobył Rysy i Orlą Perć. Żaden wyczyn, gdyby nie fakt, że Grzegorz Kozłowski jest głucho-niewidomy, czyli praktycznie nie widzi i bardzo słabo słyszy. Jest dowodem na to, że niepełnosprawność nie musi niszczyć wielkich pragnień.

Grzegorz bez barier Tomasz Gołąb

Wjeżdżamy w Gdańską, prawda? Potwierdzam zakłopotany. I zastanawiam się, skąd on to wie? Liczył zakręty, przystanki, ktoś z tyłu powiedział? Wydawało się, że jestem oczami i słuchem Grzegorza. A on funkcjonuje normalnie, mimo że sam usłyszałby jedynie piorun, gdyby uderzył koło niego, a przeszkodę zobaczyłby na sekundę przed zderzeniem.

Do czwartego roku życia słyszał normalnie. Ale kiedy chirurdzy chcieli zoperować wrodzoną zaćmę, po trzecim zabiegu wdało się zakażenie. Lekarze nie znali jeszcze możliwych skutków ubocznych streptomycyny. Efekt: uszkodzony nerw słuchowy.

Wówczas genialną intuicją wykazali się rodzice. Tata opowiadał małemu Grzesiowi filmy Disneya, rozwijał wyobraźnię, mama prowokowała do mówienia. To dlatego dziś, kiedy Grzegorz odbiera telefon, do głowy nikomu nie przyjdzie, że rozmawia z osobą głuchą.

Myślał, że podrywa go inna
Po dwudziestu minutach rozmowy ciekaw jestem, jaka jest skala niedowidzenia. Nasze twarze dzieli 30 centymetrów. – O, teraz, jak się odwróciłeś, to coś mi mignęło – mówi Grzegorz, który widzi sylwetkę, poznaje kolory (pod warunkiem, że są kontrastowe), ale nie jest w stanie rozpoznać twarzy. Nawet swoich dzieci, kiedy przechodzą bardzo blisko. O mały włos nie doszłoby do małżeństwa, bo Renata ubrała się kiedyś na randkę inaczej niż zwykle.

– Grzegorz myślał, że podrywa go jakaś inna – śmieje się Renia. Ale Grzegorzowi nie było wówczas do śmiechu. Nie marzył, że ktokolwiek będzie chciał w ogóle na niego spojrzeć. A dziś w domu na drugim piętrze 80-metrowego mrówkowca na Rudzie czeka na niego czwórka dzieciaków, o których w przypływie czułości mówią z Renatą: nasze gady.

– To był okres wielkiej pustki w moim życiu. Miałem pracę w wymarzonym zawodzie programisty. Robiłem to, o czym inni mogli tylko pomarzyć, nawet ci, którzy świetnie widzieli. Ale żyłem z wielkim pragnieniem posiadania dzieci. I jednocześnie z donośnym głosem rozsądku, że to nigdy nie będzie możliwe.

Widział krzyż i płakał
W liceum radził sobie dzięki magnetofonowi z pięciometrowym kablem, z którego co chwila urywała się słuchawka. Maturę kończył z drugim wynikiem w szkole. Wykładowcy na Uniwersytecie Warszawskim zgodzili się nosić ze sobą bezprzewodowy nadajnik, więc udało się ukończyć informatykę z programowaniem. Nauczył się brajla, dzięki czemu miał dostęp do literatury informatycznej na kilka lat przed ukazaniem się polskich tłumaczeń. Był wysokiej klasy specjalistą, choć potencjalnym pracodawcom trudno było w to uwierzyć, patrząc na białą laskę.

Grzegorza zatrudniły Zakłady Kasprzaka. W Laskach nauczył się pisać bezwzrokowo na maszynie. Prawdziwy druk zobaczył dopiero dzięki specjalnej lunetce, powiększającej 24-krotnie. Ojciec popłakał się, gdy Grzegorz z Doliny Strążyskiej, po pięciu minutach rozglądania się na wszystkie strony, wypatrzył przez nią krzyż na Giewoncie.

Do Grzegorza dotarło, że takich jak on jest więcej. Chciał dla nich pracować. Załatwiał im PC-ty w ramach akcji „Komputer dla Homera”, organizował wyjazdy terapeutyczne, teraz szkoli w obsłudze różnych urządzeń. – Ci ludzie odżywają, gdy pokaże im się Gadu-Gadu, zainstaluje oprogramowanie głośnomówiące, pokaże, jak drukować dużą czcionkę, albo jak używać lupy w windowsach. Wtedy okazuje się, że można z nimi porozmawiać na każdy temat, choć wcześniej można było usłyszeć najwyżej mruknięcie.

Alfabet na dłoni
Od sześciu lat prowadzą z żoną także rekolekcje. Kiedy w 1989 r. zaczęli przychodzić do kościoła św. Zygmunta na spotkania neokatechumenatu, nie wiedzieli jeszcze, że będą małżeństwem. To podczas katechez pierwszy raz zobaczył ołtarz, księdza i Najświętszy Sakrament. I rozpłakał się. Bo ktoś wreszcie zrozumiał, że głucho-niewidomym nie wystarczy sama obecność w Kościele. Że czasem trzeba obniżyć głośnik; że można podłączyć laptop i wielką jak wół czcionką pisać na ekranie, co ksiądz mówi. W rekolekcjach, które dzięki hojności sióstr z Lasek odbywają się za pół ceny, chce trzy razy do roku uczestniczyć nawet setka głucho-niewidomych.

– Już późno. O, prawie ciemno – mówi, domykając okna swojego biura przy Konwiktorskiej. Wychodząc, zapomina o płaszczu. Musi wracać, a po pokoju porusza się, jakby widział, gdzie położył torbę, komórkę, klucze. W zamek też trafia bez pudła, co nawet świetnie widzącym zdarza się rzadziej.
W domu od progu na szyi wieszają się Dominik i Agnieszka, która urodziła się jako czwarta, dokładnie w dziesiątą rocznicę ślubu. A przecież z Renią przegadali niejedną noc, czy mogą w ogóle mieć choć jedno.

Zaćma jak w banku
Zanim zdecydowali się na małżeństwo, Renia przeżyła chwile zwątpienia – czy będzie w stanie przez cały czas towarzyszyć w życiu, być przewodnikiem. Chciała jakiś czas być sama, odpocząć, pomyśleć o czymś innym. Grzegorz nie chciał jej puścić, ale w końcu on poszedł swoją drogą, ona swoją. W wysokich Tatrach nie brakuje ścieżek. Spotkali się w schronisku na Hali Kondratowej. Potem był wspólny spacer do sanktuarium Matki Boskiej Królowej Tatr na Wiktorówkach. Pierwsza liturgia słowa po powrocie do Warszawy poświęcona była małżeństwu. – Nie potrzebowaliśmy więcej znaków – mówią.

Przeżywał trudne chwile. Nie musiał kończyć informatyki, by ocenić, że 50-procentowe ryzyko dziedziczenia zaćmy to wystarczająco dużo… Do dziś pamięta, jak w szpitalu wszyscy najpierw zaglądali dzieciom w oczy.
Mówi, że wewnętrznego pokoju uczył się od rodziców. Ich pierwsze dziecko, Małgosia, zmarło po kilku dniach, drugi był on – z zaćmą. Po nim urodziła się Haneczka, którą także Pan Bóg chciał szybko mieć koło siebie. Czwarty, Bogdan, gdy miał kilkanaście lat, zaczął tracić słuch. Pełnosprawna jest więc tylko najmłodsza, Ewa. – W życiu moich rodziców nie brakowało też innych, trudnych i bolesnych, doświadczeń. Jednak z ich ust nie usłyszałem ani razu słowa buntu czy skargi do Boga – mówi Grzegorz.

Aga pisze: kocham cię
Antek, 10 lat, dotyka kolana ojca. Wtedy Grzegorz rozumie, że któreś chce z nim rozmawiać. Mały bezprzewodowy mikrofon przekazuje dźwięki wprost do aparatu ukrytego w małżowinie. – A wiesz, że w Legii nie gra już najlepszy napastnik? – zagaduje, choć tata w piłce zupełnie się nie orientuje. Agnieszka 6 lat skończy w grudniu. Zna alfabet, ale zna także system porozumiewania się, w którym określonym literom odpowiadają miejsca na dłoni. Pisze więc tacie: kocham cię. Choć wystarczy zobaczyć, jak wtula się w jego ramiona i długą brodę, pokazując rysunek z zerówki. Jest na nim dom, a każde okno rozświetla jasne światło. Tata wie, że jest piękny. Podobnie jak zamek, który zbudował rano ze stołu i dużej płachty papieru siedmioletni Dominik.

Dziś rano w Ziarnie „gady” widziały niewidome dzieci z Lasek. Takie same jak ich tata, 40–50 lat temu. Dotykały jabłek i mówiły, że to jabłko, rozpoznawały banana i pomarańcze, a telewizyjny Dyzio dziwił się, jak gdyby widział kosmitę. Dlatego Dominika zaprosiła tatę do przedszkola. Żeby inne dzieci zobaczyły, ile on potrafi.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.