Szansa na sukces

Eliza Michalik, dziennikarka ekonomiczna i polityczna

|

GN 38/2006

publikacja 15.09.2006 12:48

Dobre wskaźniki gospodarcze nie są żadnym wielkim sukcesem rządu, a zaledwie szansą na sukces. Pod warunkiem, że politycy nie przegapią szansy i właśnie teraz wezmą się ostro do pracy.

Szansa na sukces rys. Małgorzata Wrona-Morawska

Gdyby wierzyć statystykom, Polska to kraj coraz bogatszych ludzi. Opublikowane przez GUS dane nie pozostawiają wątpliwości: spadło bezrobocie (z 17,9 do 15,7 proc.), wzrosło zatrudnienie (o 3,3 proc.) i realne płace (o 5,6 proc.). Produkt Krajowy Brutto zaś, czyli roczny dochód na głowę mieszkańca, może w 2006 roku wzrosnąć nawet o 5,5 proc., co – jak zapewnia minister finansów – byłoby wynikiem doskonałym. Tylko zwykli obywatele słysząc, jak rząd w Warszawie ogłasza gospodarczy sukces, patrzą po sobie i pytają: ale skoro jest tak dobrze, to czemu jest aż tak źle?

W życiu jest gorzej, niż mówią w telewizorze, bo, drodzy państwo, statystyki trzeba umieć czytać. Jak mówił Fryderyk Nietzsche – kontekst jest wszystkim. Wyrwane z niego „gołe” cyferki można z łatwością źle zinterpretować (na przykład na potrzeby kampanii wyborczej).

Sukcesy na papierze
Z punktu widzenia statystyki, rzeczywiście mamy wzrost: w 2006 roku gospodarce udało się sprzedać więcej towarów i usług niż w roku poprzednim. Z punktu widzenia obywatela wzrostu nie ma. Owszem Kowalski zarobił w tym roku więcej, ale zysk zjadły mu rosnące ceny i podatki. Efekt? Poziom życia Kowalskiego obniża się, mimo że pensja (na papierze) jest coraz wyższa. Ta zależność nazywa się siłą nabywczą pieniądza: ekonomiści wiedzą, że nie ten ma lepiej, kto więcej zarabia, ale ten, kto za swoją pensję może więcej kupić. Amerykanin za przeciętną pensję może kupić 46 tys. litrów paliwa, Niemiec ponad 23 tys., Anglik – 38 tys., Polak – tylko 525 litrów.

Za miesięczną pensję Polak kupi trzy razy mniej niż Francuz, Niemiec, Anglik i mieszkaniec Luksemburga, a 1,7 razy mniej niż Hiszpan. Niewiele słabiej, ale jednak słabiej wypadamy także w porównaniu z Czechami i Węgrami. A siła nabywcza złotego ciągle się zmniejsza – w tym samym czasie, kiedy realne płace wzrosły o 5,6 proc., ceny paliw, które przekładają się na wzrost cen żywności i usług – poszły w górę o 4,6 proc. W rankingu jakości życia, odzwierciedlającym poziom życia obywateli stu jedenastu krajów świata, Polska zajmuje 48 miejsce, za Panamą i Urugwajem!

Politycy koalicji chwalą się malejącym bezrobociem, ale nie mówią, że ono także spadło wyłącznie na papierze – między innymi dlatego, że z Polski za pracą wyemigrowały niemal 2 mln osób. Żeby uzyskać prawdziwy obraz bezrobocia, trzeba zestawić oficjalne dane (wspomniany już wzrost zatrudnienia o 3,3 proc.) z gigantyczną, rosnącą z roku na rok, szarą strefą. Obywateli, którzy nie płacą podatków od wyprodukowanych przez siebie dóbr i usług, przybywa trzy razy szybciej niż tych, którzy podejmują legalną pracę. Według oficjalnych szacunków GUS, na czarno pracuje co dziesiąty Polak, zdaniem niezależnych ekspertów – nawet co trzeci. Wartość polskiej szarej strefy ocenia się na 133 miliardy złotych, co oznacza, że podatki, jakie mógłby z niej ściągnąć fiskus (30,5 mld zł) pokryłyby w całości dziurę budżetową. Dla Kowalskiego korzyści z pracy w szarej strefie są oczywiste: pensje rosną tam nie tylko na papierze, ale także w rzeczywistości (pracodawcy nie płacą ogromnych składek na niewydolny ZUS), portfel staje się grubszy, a za każdą kolejną wypłatę można kupić coraz więcej. Jednym słowem, życie jest lepsze – i to nie tylko na wykresach.

Lista niedomówień
Obraz „sprzedawanego” nam przez polityków dynamicznego wzrostu gospodarczego zostałby poważnie zakłócony, gdyby wziąć pod uwagę dane Banku Światowego o powiększających się w Polsce obszarach nędzy. Wynika z nich, że Polska i Gruzja to jedyne kraje Europy Wschodniej i byłego ZSRR, w których od początku lat 90. wzrosła liczba ubogich. W Polsce, według różnych szacunków, są niemal dwa miliony osób żyjących poniżej granicy ubóstwa – to jest za mniej niż 7,5 zł dziennie. Eksperci BŚ od lat zwracają uwagę także na inne negatywne zjawisko (produkt uboczny zaniechania reform gospodarczych) – nie zmniejsza się liczba tzw. biednych pracujących, czyli ludzi, którzy mimo stałego zatrudnienia zarabiają zbyt mało, żeby zaspokoić swoje potrzeby. To osoby zarabiające nie więcej niż 700 zł na rękę miesięcznie, które mimo że pracują, nie przeżyłyby bez zasiłków od opieki społecznej.

Iluzoryczny jest także ogłoszony przez GUS boom w budownictwie: to prawda, że od 2003 roku buduje się w Polsce więcej, jednak trzy czwarte właścicieli firm budowlanych uważa, że to zasługa wejścia naszego kraju do Unii Europejskiej. Zresztą jeśli wierzyć szacunkom specjalistów, połowa tych przedsiębiorstw w ciągu najbliższych dwóch lat przeniesie działalność poza granice Polski. W przypadku jednych przedsiębiorstw plany są już bardzo skonkretyzowane – firmy te chcą rozpocząć działalność zagraniczną w ciągu najbliższych 12 miesięcy.

To nie sukces, to szansa
Od lat rządzący przypisują zasługi, zwłaszcza gospodarcze, wyłącznie sobie. PiS, który w swojej telewizyjnej reklamówce chwali się malejącym bezrobociem i rosnącymi pensjami („dotrzymaliśmy słowa”) nie jest tu wyjątkiem.

W filmie „Kłamca, kłamca”, główny bohater, nałogowy kłamca, przez jeden dzień nie może wypowiedzieć ani jednego łgarstwa. Choćby nie wiem jak się starał wprowadzić kogoś w błąd, przez gardło przechodzą mu jedynie słowa prawdy. Gdyby na taką przypadłość zapadli, choćby na chwilę, polscy politycy, dowiedzielibyśmy się, że nasz wzrost gospodarczy jest przede wszystkim efektem obecności Polski w UE oraz dobrej koniunktury gospodarczej na świecie. I że z tej koniunktury korzystamy o wiele gorzej niż inne kraje. Ogłoszony pod koniec 2005 roku raport Banku Światowego nie pozostawia na nas suchej nitki: z tygrysa przemian z początków lat 90. nasz kraj przekształcił się w bawołu.

Nasz tak zachwalany w telewizorze wzrost PKB stawia nas dopiero na czwartym od końca miejscu wśród 27 gospodarek wschodzących. Daleko nam do gospodarki chińskiej, która wzrosła o 11 proc., indyjskiej (7,3), ukraińskiej (12,1), a nawet rosyjskiej (wzrost o 7,1 proc.). Tłumaczeń, że w Niemczech czy Wielkiej Brytanii wzrost był mniejszy (odpowiednio 1,5 oraz 3,5 proc.) nie można brać poważnie: ustabilizowane gospodarki rozwijają się zawsze dużo wolniej niż kraje, które dopiero budują swoją pozycję.

Rację ma prof. Leszek Balcerowicz, który dobre wskaźniki gospodarcze nazywa nie sukcesem, ale dopiero szansą na sukces. Wypracowanie naprawdę trwałego wzrostu, takiego, który rzeczywiście odczuliby wszyscy Polacy, wymagałoby zwiększenia budżetowych wydatków na infrastrukturę i edukację, zmniejszenia świadczeń socjalnych, przyspieszenia prywatyzacji, likwidacji nieefektywnych miejsc pracy, odbiurokratyzowania i liberalizacji prawa gospodarczego, w tym kodeksu pracy, przyhamowania wzrostu konsumpcji, zwiększenia wydatnie udziału oszczędności w PKB oraz gruntownej reformy wymiaru sprawiedliwości.

Plany gospodarcze rządu nie pozwalają mieć nadziei, że nam się to uda. Widać jak na dłoni, że w przyszłych latach coraz większą część naszych dochodów będą pochłaniać podatki. Już dziś płacimy aż 57 danin na rzecz państwa, co jest rekordem w skali Europy (Czesi, Węgrzy i Estończycy płacą ich od kilkunastu do dwudziestu kilku), a za rok ministerstwo finansów planuje nałożyć na nas kilka nowych: m.in. podatek ekologiczny i od sprzedaży mieszkań. Tu warto zaznaczyć, że niektóre z nakładanych na nas podatków nie mają precedensu – jesteśmy chyba jedynym krajem świata, w którym kosmetyki traktowane są jak towar luksusowy i obłożone 10-procentową akcyzą. Jeśli dodać do tego ciągnące się latami sprawy w sądach gospodarczych, zapowiedzi ministra gospodarki dotyczące wstrzymania prywatyzacji oraz możliwą nacjonalizację niektórych prywatnych firm, efekt w postaci wypłoszenia z Polski zagranicznych inwestorów i zastoju gospodarczego mamy jak w banku.

Historia lubi się powtarzać
Z podobną sytuacją mieliśmy już do czynienia za rządów SLD w latach 1993–1997. Politycy Sojuszu także wstrzymywali prywatyzację, podwyższali podatki, nie zawracali sobie głowy reformami. Mówili za to dużo (kto nie wierzy, proszę sprawdzić) o ... wzroście gospodarczym, który miał być ich zasługą, a był wypadkową dobrej koniunktury globalnej. Z efektami nieróbstwa SLD borykał się później AWS, który odziedziczył Polskę w stanie zapaści gospodarczej i z bezrobociem, które w niektórych województwach (np. zachodniopomorskim, warmińsko-mazurskim) sięgało 30 proc.

Dziś także rządzący jedzą, piją i popuszczają pasa. Jeśli nie wezmą się w garść, przejedzą dobre wskaźniki gospodarcze, które co prawda nie są sukcesem, ale już nieśmiałą, dobrą prognozą na przyszłość. Najgorsze, że skutków ich nieróbstwa nie odczujemy od razu, a dopiero za parę lat.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.