Tygrysy i Wielki Wódz

Agata Puścikowska

|

GN 31/2006

publikacja 27.07.2006 16:21

– „Tygrys”, czyli mój wuj Feliks Kowalik, ksiądz i żołnierz AK, nocą polował na niemieckie pociągi, w dzień polował na dusze – opowiada mężczyzna w kapitańskiej czapce. – My tu też polujemy: na zagubione i nieszczęśliwe dzieci. Dajemy im trzy tygodnie prawdziwego dzieciństwa.

Tygrysy i Wielki Wódz „Tygrysy” lubią nie tylko pobrykać, ale i dużo zjeść. Agata Puścikowska

Czerstwa, ogorzała twarz, dziarski krok. Zawsze z nieodłącznym megafonem: – Czas na kąpiel, „jedynki” do wody – komenderuje, a z namiotów ciągną obozowicze. Kierunek: zagajnik, za którym rozciąga się malowniczy widok: jezioro Bełdany, jedna z odnóg Śniardw. Kilka kroków po schodkach, drewniany pomost i upragniony chłód wody. Kormorany, które siedziały na pobliskich drzewach, odlatują w popłochu.
– Hej, kapiszonie jeden, dlaczegoś się wcześniej z wodą nie oswoił? – grzmi tuba ks. Mirosława Mikulskiego, który spod kapitańskiej czapki groźnie zerka na niesfornego nastolatka. – Uczymy, upominamy, że ostrożnie trzeba, spokojnie… Mówić to im można bezustannie – mruczy pod nosem i dobrotliwie patrzy na rozbawioną, wesołą gromadkę.

Małe cuda nad Bełdanami
Obóz „Tygrysy 2006” nie ma dokładnego adresu. To gdzieś między Kamieniem a Wygranymi, kilkanaście kilometrów od Rucianego-Nidy. Ale miejscowi znają obóz i jego twórcę: – O, to tam, trzeba trzy kilometry lasem jechać, a potem to już widać, taki krąg namiotów – mówi sprzedawczyni w najbliższym sklepie, w Kamieniu. – Ten ksiądz to podobno kapelan sportowców był, a tyle lat już się dzieciakami zajmuje. I to takimi, wie pani, z domów dziecka i z rodzin pijących.

Kręta, niewygodna piaszczysta droga przez las. Tylko strzałki z napisem „Tygrysy” wskazują, że to już blisko. Daleko, na końcu wielkiej polany, majaczą kontury namiotów. Obóz ogrodzony drewnianym parkanem, bramy i obozowiczów strzeże tygrys, co go z wielkim wysiłkiem zrobiły małe ręce. Stojące na straży dzieci, podbiegają i krzyczą: – Proszę wjechać, witamy!

Pośrodku obozu stoi ołtarz polowy. Drewniany, z pięknym witrażem. – A historia naszej kaplicy jest taka: nie mieliśmy pieniędzy na jej postawienie, a wiedzieliśmy, że postawić ją musimy – opowiada ks. Mikulski. – Brakowało drewna i 7 tys. złotych za robociznę. Zadzwonił telefon: drewno dostaniemy za darmo. Zadzwonił drugi: ktoś poprosił o numer konta, bo gdzieś w telewizji o nas usłyszał. Po dwóch tygodniach mieliśmy przelew – starczyło i na kaplicę, i na zapłacenie za transport i złożenie czterech domków, które otrzymaliśmy w prezencie.

Domki są stare, ale czyste i schludne. Nie ma w nich prądu i bieżącej wody. – To i tak luksus, bo lat temu kilkadziesiąt to wodę brało się wprost z jeziora – opowiada pani Elżbiet Cygan, która na „Tygrysy” przyjeżdża już kilkanaście lat.

– No tak, warunki to tu trochę survivalowe mamy, ale przynajmniej można docenić to, co się ma na co dzień – mówi Ania, studentka z Białorusi, która opiekuje się jedną z obozowych grup. – W takiej prostocie to i drugiego człowieka szybciej się zauważy, i Boga. To takie nasze małe, nadbełdańskie cuda.
– Cuda to się działy w latach 60., gdy takich Bożych obozów nie wolno było prowadzić – opowiada Zofia Szuba, 40. raz na „Tygrysach”. – Wtedy oficjalnie ja byłam kierownikiem „Tygrysów”, a księdza to niby wcale z nami nie było. Jak wpadała milicja, to ksiądz musiał się chować. Kryjówkę miał w lesie, ale jak nie zdążył uciec, to chował się pod siennik w namiocie. Musieliśmy zmieniać miejsce obozowania, ukrywać się… To była dopiero partyzantka!

3500 kanapek na śniadanie
W „Tygrysach 2006” uczestniczy blisko 500 osób. Całe rodziny z dziećmi, wychowankowie domów dziecka, ośrodków wychowawczych, dzieciaki z rodzin patologicznych, do tego jest kilka sióstr zakonnych, kilku księży i kleryków, no i „etatowi” – choć całkowicie społeczni – wychowawcy. Prócz polskich dzieci, przebywają tu też dzieci z Białorusi, Litwy i… Konga. – Moja mama pochodzi z Konga, tata jest Polakiem – opowiada kilkunastoletnia Eleonora. – Teraz mieszkamy w Warszawie, a przyjechaliśmy tu z rodzeństwem, żeby szkolić język, a mama – żeby pomagać.

Pomagać jest przy czym. Jeszcze wiosną trzeba przyjechać i postawić ogrodzenie, potem zbudować kuchnię, skosić trawę, zrobić mnóstwo czynności nudnych i nieciekawych. I to wszystko całkowicie społecznie, opierając się tylko na przyjaciołach i ludziach, dla których „Tygrysy” to część życia.
– Ksiądz Mikulski kilkadziesiąt lat temu, gdy był jeszcze w naszej parafii, jakoś tak nas wciągnął, że zostaliśmy aż do teraz – mówi Maria z Lubochni, która jest tygrysią „ciocią” od kilkudziesięciu lat. – Najpierw mój syn bawił się tu w Indian, teraz – moje wnuki.

Obóz pomyślany jest tak: pełne rodziny i dzieci z bardzo różnych środowisk mieszkają przez trzy tygodnie razem. Obozowi „ciocie” i „wujkowie” opiekują się nie tylko dziećmi swoimi, ale też tymi, dla których pobyt na Mazurach to jedyna nieraz namiastka rodzinnego ciepła. Rodziny starają się pomóc wychowawcom w pracy nad dzieckiem. Wszyscy też wspólnie „obsługują” obóz: 3500 kanapek na śniadanie, kilkaset kotletów, sprzątanie „bardaszek” (czyste są zawsze!). A chętnych… z roku na rok przybywa. – Tu przyjeżdżają biedne, pokrzywdzone przez los dzieci – mówi Joanna z Radości. – Mają w sobie wiele bólu, cierpienia, które zadali im kiedyś dorośli. Dlatego tak trudno z nimi pracować, i dlatego pracują najsilniejsi, tacy jak ks. Mirosław. Rodzina Joanny kontakt z dzieckiem, którym opiekują się podczas wakacji, podtrzymuje cały rok. Mały spędza u nich weekendy i święta.

– No bo najłatwiej to wziąć na kolonie grzeczną młodzież z parafialnego chórku – mówi inny rodzic, tygrysi „wujek”. – A do dzieci, które i ukraść mogą, i problemy emocjonalne mają, i dotrzeć do nich trudno, to już niewielu chętnych. Dlatego czapki z głów przed naszym ks. Mirosławem, bo on robi przez 44 lata wielką, wspaniałą robotę.

Arcybiskup, a jak pływa!
Codzienne ćwiczenia, pływanie w jeziorze, biegi, wycieczki, zabawy w Indian to świetna forma wychowania, a nawet… resocjalizacji. W ostatnim tygodniu obóz przemienia się w prawdziwą indiańską wioskę. Wielki Wódz, czyli ks. Mikulski, zachęca do „prób indiańskich”. Szczególnie próba milczenia idzie dzieciakom kiepsko.

– Ksiądz zaczytywał się w dzieciństwie w Karolu Mayu – stąd cały pomysł. A jako dorosły zauważył, że przez taką zabawę można dzieci nauczyć wytrzymałości, odporności, szlachetności – opowiada pani Elżbieta.

– Zawsze powtarzam, że nasz obóz trwa tyle lat dzięki ludziom, którzy kochają dzieci i kochają sport – mówi ks. Mirosław. – Jest u nas czas i na dyskotekę, i na modlitwę. Uczymy normalnego, dobrego życia. Udowadniam od lat, że za 180 zł od dziecka można zorganizować mu trzy tygodnie wakacji. Jedzenie dostajemy też od sponsorów, od lat goszczą nas na swojej ziemi wspaniali ludzie – państwo Radzimowie. No i tak to się kręci.

Rokrocznie do „Tygrysów” przyjeżdża abp senior Edmund Piszcz. To wielkie wydarzenie dla obozowiczów. – Wody nie mąćcie, bo arcybiskup się będzie kąpać! – krzyczy mały Michał, wbiegając na pomost. – Myślicie, że on do takiej brudnej wejdzie za wami?

A arcybiskup rokrocznie wchodzi – kąpie się z dzieciakami, a przedtem rozmawia z nimi, śmieje się, po prostu jest.

– No i nie mówiłem, że w zdrowym ciele zdrowy duch? – mówi do obozowiczów ks. Mikulski. – Bierzcie przykład z arcybiskupa: najstarszy z nas tu wszystkich, a jak pływa!

Na pamiątkę tegorocznych „Tygrysów”, ks. Mikulski otrzymał od arcybiskupa album z dedykacją: „dla tego, który pamięta o tych, o których wszyscy zapomnieli”… – Ja mam już 70 lat – mówi ks. Mirosław. – Od kiedy istnieją „Tygrysy”, nie mam urlopu… A więc chodzę i proszę: niech ktoś to po mnie przejmie… I cisza.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.