Wyzwolony przez prawdę

Szymon Babuchowski

|

GN 08/2006

publikacja 14.02.2006 15:20

Stanisław Filosek, były działacz „Solidarności” w krakowskiej Hucie im. Lenina, przyznał przed kamerami, że był tajnym współpracownikiem SB o kryptonimie „Kałamarz”. – Tych wszystkich, którzy z mojego powodu doznali przykrości, proszę o wybaczenie – mówił, płacząc.

Wyzwolony przez prawdę To zostało we mnie, tam wewnątrz. Wiedziałem, że to wielki grzech – mówi Stanisław Filosek Marek Piekara

Filosek zrobił rzecz niezwykłą – twierdzi Edward Nowak, niegdyś jeden z liderów nowohuckiej „Solidarności”, obecnie szef firmy doradztwa biznesowego. – Nie wiem, czy wiele osób zdobyłoby się na podobny akt odwagi. Swoją postawą pokazał innym, że jest dla nich szansa, że nie trzeba być złym do końca świata.

Nowaka ta sprawa dotknęła w sposób szczególny. To on był pierwszym człowiekiem, który poznał prawdę o współpracy Filoska z SB. Prawdę tym dotkliwszą, że dotyczyła bliskiej mu osoby. – Znaliśmy się wiele lat. Pomagał mojej rodzinie, kiedy byłem internowany – opowiada.

Kiedy jechał do Instytutu Pamięci Narodowej, by dowiedzieć się, kto na niego donosił, czuł strach. – Miałem przeczucie, że będzie to ktoś bliski. Przyrzekłem sobie w duchu, że nie otworzę koperty, zniszczę ją – wyznaje. Okazało się to jednak niemożliwe, bo położono przed nim już otwarty dokument.
To był szok. Koledzy mówią, że Nowak płakał, próbował upewnić się, czy to prawda. Pracownik IPN nie miał żadnych wątpliwości. Filosek donosił.

Pan zgnije w kryminale
Stanisław Filosek od 1980 r. był wiceprzewodniczącym „Solidarności” w walcowni Zgniatacz, w samym sercu huty. – Polityka mnie nie interesowała. Miałem pod sobą komisję socjalno-bytową, zajmowałem się sprawami pracowniczymi – mówi. – Przez kilkanaście miesięcy jeździliśmy z pomocą do ludzi poszkodowanych. Byłem zadowolony, że mogę komuś pomagać.

Po wprowadzeniu stanu wojennego na terenie Zgniatacza uformowało się centrum strajkowe. W nocy z 15 na 16 grudnia 1981 r. na wydział wtargnęło kilku zomowców, kazali otworzyć powiązane drutami bramy. Stawiających opór bili pałami. W końcu bramy rozwiązano. – Weszli. Uzbrojeni po zęby, z pałami, tarczami, w hełmach. Padło hasło: ci, co chcą pracować, proszę przejść na lewe skrzydło, ci, którzy nie chcą – zostać. Kilkanaście osób, głównie działaczy partyjnych, przeszło na lewo. Kilku kolegom udało się uciec – opowiada Filosek. – Nas wpakowali do suk.

Trafiłem na Mogilską. Wpuścili nas w podziemia, w taki długi korytarz. Na zewnątrz panował mróz, a tam było strasznie gorąco, nie dało się oddychać. Kładliśmy się policzkami do posadzki, żeby choć troszkę się ochłodzić. Rano rozpoczęły się przesłuchania, podpisywanie lojalek. Kto podpisał, był zwolniony. Ja nie podpisałem.

Siedzieliśmy tam jeszcze 48 godzin, potem skuto nas i zawieziono do Wiśnicza. Kiedy wyszliśmy z samochodów, nie wiedzieliśmy, gdzie jesteśmy. Musieliśmy przejść do więzienia kilkadziesiąt metrów między dwoma rzędami milicjantów z pałami. Wepchnęli nas do sal. Nie chcieliśmy przyjmować jedzenia, waliliśmy metalowymi miskami w drzwi.

Znów zaczęły się przesłuchania. Najpierw delikatnie: ma pan taką dobrą opinię, my pana brata znamy… Wiemy, że pan się nie zajmuje polityką, pan by mógł nam pomóc… Odmówiłem. Wtedy przeszli do straszenia: pan zgnije w kryminale, rodzina zdechnie z głodu.

Podpisałem
– Po świętach wpakowali nas do samochodów. Jechaliśmy całą noc. Po wyjściu – znowu szpaler. Kto wolniej szedł, był uderzany pałą. Okazało się, że znaleźliśmy się w Załężu. I znowu – maglowanie, zastraszanie, próba ujęcia pięknymi słowami. Wypuścili z celi jednego, drugiego, trzeciego… W końcu jakiś człowiek mówi: niechże pan podpisze lojalkę, pan ma taką dobrą opinię. Poddałem się.

Po dwóch czy trzech godzinach dowiedziałem się, że jestem wolny. Odebrałem dowód, kartę internowania i nakaz, że mam się zgłosić po Nowym Roku na Mogilskiej. I tam znów się zaczęło. To samo zastraszanie. Potem łagodnie, i znowu ostro. Miałem już tego dość. Kapitan Kazimierz Kasprzyk, ten, który straszył mnie najmocniej, namawiał do podpisania współpracy: to nic takiego, stan wojenny się już kończy. Pan nam czasem pomoże w takich drobnych sprawach.

Podpisałem. I to było najgorsze, co zrobiłem. Żałuję tego do dzisiaj.

– Jego długo łamali – mówi Jan Ciesielski, jeden z działaczy nowohuckiej „Solidarności”. – Mój brat Andrzej i Czesiu Szewczuk, którzy siedzieli z nim, potwierdzają, że esbecy brali go na przesłuchania nawet po dwa razy w ciągu nocy. Pewnie zorientowali się, że jest psychicznie słaby, że się boi. I tak go złamali, biednego. A potem bał się, że koledzy się dowiedzą… Tak to już jest: jedni są dobrzy na pokój, inni na wojnę. On się do tych ciężkich, „wojennych” czasów nie nadawał. Tylko że potem… brał za to pieniądze.
– To były drobne kwoty. Prowadzący mnie oficer, Sławomir Sienniak, mówił: to na bilety, niech pan weźmie, bo Kasprzyk się pogniewa – tłumaczy się Filosek. – Po podpisaniu współpracy chciałem jak najmniej wiedzieć, dlatego starałem się nie uczestniczyć w spotkaniach. Jeżeli mówiłem o czymś esbekom, to na ogół już po fakcie. Z drugiej strony chciałem robić coś dla związku.

– Niewątpliwie zaszkodził w hucie ludziom ze swego wydziału – komentuje Ciesielski. – Przez cały stan wojenny zbierał pieniądze na pomoc rodzinom, więc znał te struktury. Nawet z najdrobniejszych informacji, które przekazywał, SB mogło budować sobie obraz całości. Przecież takich jak on było więcej.

– W miarę jak poznawałem fakty, trochę zachwiała się moja wiara w to, że pomoc okazywana mojej rodzinie była bezinteresowna. Wiem, że stanowiła ona element pracy operacyjnej – wyznaje Edward Nowak.

Filosek zaprzecza. Zarzeka się też, że nie on doprowadził do aresztowania swojego kolegi Stanisława Handzlika, ukrywającego się działacza „Solidarności”. – Jest w kręgu podejrzanych. Minęło ponad dwadzieścia lat, więc może już nie wszystko dobrze pamięta? – zastanawia się Handzlik. – To naturalne, że człowiek minimalizuje swoje winy.

Niech mnie fale niosą
– Nosiłem to w sobie przez lata – mówi Stanisław Filosek. – Kiedy budziłem się rano, pierwsza myśl zawsze wiązała się z tym poczuciem winy. I ciągle strach. Myślałem sobie: okleję swoje auto tymi pseudonimami i walnę gdzieś w drzewo…

Ukończyłem kurs dla spawaczy, żeby móc wyjechać do Diesnogorska. Oczywiście Sienniak wiedział o tym. Ale robiłem to po to, żeby być jak najdalej od tych wszystkich spraw. Miałem zamiar przeciągać pobyt jak najdłużej, nie wracać do tej haniebnej pracy.

W końcu postanowiłem: odbiorę sobie życie. W Diesnogorsku przed zaporą rzeka Diesna ma co najmniej pięćset metrów. Pomyślałem, że jak popłynę, to w pewnym momencie braknie mi sił. Przeżegnałem się, zrobiłem sobie taki rachunek sumienia i mówię: niech mnie fale niosą. Było może dwieście metrów do zapory, kiedy fale zaczęły mnie jakby nieść do brzegu. Czy to Bóg mnie kierował? Nie wiem. Wydawało mi się, że brzeg jest niedaleko. Nie miałem już sił, spróbowałem stanąć na nogi. Ale skąd, nie ma dna. Położyłem się na plecach i tak mnie ta woda niesie. Wreszcie zobaczyłem, że brzeg jest rzeczywiście blisko. Zrobiłem trzy ruchy ostatkiem sił, stanąłem, mając wodę trochę powyżej kolan, a potem przewróciłem się. I tak zostałem – częściowo w wodzie, ale z twarzą na piasku. Kolega znalazł mnie na brzegu śpiącego, zbroczonego krwią, bo chyba poszła z płuc, z wysiłku. Zaprowadził mnie do hotelu.

– Spędziłem w Związku Radzieckim półtora roku. Po powrocie nie poszedłem już na strajk kwietniowo-majowy w 1988 roku. Byłem na chorobowym, wziąłem sobie urlop. Jakiś czas po strajku pan Sienniak zadzwonił do mnie, żebym się z nim skontaktował. Spotkałem się z nim tam, gdzie zawsze, w mieszkaniu prywatnym na osiedlu Stalowym. Kazał mi interesować się tym, co się dzieje na wydziale, czy nie ma jakichś zawieruch, celowych zniszczeń. Były może jeszcze ze dwa takie spotkania, wreszcie wezwał mnie i mówi: panie Staszku, nasza praca się kończy. Proszę się nie martwić, wszystkie pana papiery, dokumenty zostają zniszczone.

Ale to zostało we mnie. Wiedziałem, że to wielki grzech, nie mogłem żyć spokojnie. Od 1990 roku zacząłem działać charytatywnie. Założyliśmy z Kaziem Fuglem Towarzystwo Solidarnej Pomocy, byłem jego wiceprezesem. Z Francji, Niemiec i Austrii przywoziłem lekarstwa, sprzęt ortopedyczny, wózki inwalidzkie, łóżka uchylne. Chciałem się zrehabilitować. Skoro zrobiłem ludziom coś złego, chciałem im to, chociaż w części, wynagrodzić. Organizowałem kolonie, byłem ich kierownikiem. Dzieci mnie lubiły. Boję się, czy teraz będą mnie dalej chcieli na tych koloniach… Bardzo chciałbym to dalej robić – mówi Stanisław Filosek.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.