Ulica Bociania

Szymon Babuchowski

|

GN 07/2006

publikacja 08.02.2006 09:37

Z tą liczbą dzieci to trochę przesadziliście. Ośmioro to zdecydowanie za dużo. Ja będę miał góra pięcioro - powiedział 21-letni Krzysiek do swoich rodziców.

Ulica Bociania Henryk Przondziono

W Kobyłce koło Warszawy takie dialogi nikogo nie dziwią. Przy jednej tylko małej ulicy Macieja Rataja mieszka kilka takich rodzin. Majkowscy mają dziesięcioro dzieci, Murawscy ośmioro, Nowakowie sześcioro, Wilczakowie czworo, Choromańscy - troje. No, ale Choromańscy są dopiero dziesięć lat po ślubie… Półtora roku temu urodził im się Damianek.

Matka Teresa z Kobyłki
Andrzej Majkowski nazywa żartobliwie swoją ulicę - „Bocianią”, a żonę Teresę, matkę dziesięciorga dzieci - „Matką Teresą z Kobyłki”. - Na początku nie planowaliśmy właściwie niczego. Zdaliśmy się na to, co Pan Bóg da - mówi Teresa. Z mężem poznali się na katechezach neokatechumenalnych. Andrzej przeżywał akurat kryzys wiary, nie mógł rozeznać powołania. Chciał nawet odejść od Kościoła, pozostał jednak we wspólnocie. Teresa też była wtedy na etapie poszukiwań. - Koleżanka powiedziała, że wspólnota ułatwi nam wybranie drogi życiowej - opowiada. Tak się stało. Wkrótce wzięli ślub. - Braliśmy go w otoczeniu 500 osób. A samo składanie życzeń trwało dwie i pół godziny. Na mrozie - wspomina Andrzej Majkowski. Z zawodu jest lekarzem pediatrą. - Ale nie dlatego mam tyle dzieci - śmieje się. - To moje pociechy. I nie studia nauczyły mnie, jak kochać dzieci. Dwóch synów urodziło się w domu. - Jacek przyszedł na świat na tym fotelu - pokazuje tata. - Janka odbierałem sam.

Stołówka czynna do dwudziestej
- Wstajemy z żoną zazwyczaj o szóstej rano i mamy półgodzinną modlitwę. Odmawiamy brewiarz. Bez tego dzień jest ciężki - stwierdza pan Andrzej. - Dzieci chodzą do szkoły na zmiany, więc wypuszczam je z domu do godziny dwunastej - opowiada pani Teresa. - Z powrotem schodzą się do dziewiętnastej. Śmieję się czasem i mówię: stołówka czynna do dwudziestej.

- Dobrze, że mamy sąsiadów, którzy nam pomagają. Pani Choromańska i pani Grażynka Murawska często podwożą nasze dzieci do szkoły. Gdyby nie one, musiałbym rzucić pracę i non stop jeździć tam i z powrotem - śmieje się pan Andrzej. Sam od rana do piętnastej dyżuruje w przychodni, potem wpada na obiad, a od szesnastej trzydzieści do dwudziestej trzeciej ma wizyty domowe. Tylko w niedzielę wszyscy są razem. Trzy najstarsze dziewczyny: Marta (21 lat), Marysia (19) i Zuzia (16) przygotowują wówczas posiłki, pieką ciasta. Prym w tych pracach wiedzie Marysia, która uczy się w technikum hotelarsko- -gastronomicznym. Z chłopców za to większy pożytek jest w tygodniu. Trudno uwierzyć, ale niemal wszystkie prace techniczne, hydrauliczne, stolarskie wykonuje w domu 14-letni Janek, uczeń drugiej klasy gimnazjum!

Samotność? A co to takiego?
Starsze dzieci czasem buntują się, bo twierdzą, że te młodsze wychowywane są swobodniej, na więcej im się pozwala. - Miałam więcej obowiązków, byłam karana, ale nie czuję się poszkodowana - mówi Marysia. - Dzięki temu rodzice wpoili mi pewne zasady. - Czasami po prostu nie mam siły, popełniam wiele głupstw - przyznaje mama. - Cieszę się, że dzieci potrafią nam zwrócić uwagę z miłością.
- Starsze rodzeństwo to w rodzinie wielodzietnej taka dodatkowa instancja - twierdzi Grażyna Murawska. - One często odciążają rodziców, przejmują część obowiązków. U nas np. takie prace jak palenie w piecu czy kopanie w ogródku wykonują najstarsi synowie. Kiedy trzeba zaopiekować się młodszym rodzeństwem - nie ma żadnego problemu. Po prostu każdy ma swoje zadanie. - Cieszymy się, że nasze dzieci są w tych samych wspólnotach, w których my jesteśmy - mówi Teresa Majkowska.

- My z mężem poznaliśmy się w oazie i nasze dzieci teraz też należą do Ruchu Światło-Życie - dodaje pani Grażyna. - Myślę, że proble-mem dzisiejszych czasów jest samotność ludzi młodych. Nasze dzieci nie są samotne, mają rodzinę i wspólnotę. - Zdarza się, że któreś z dzieci nie znajdzie akceptacji rówieśników w szkole - mówi Anna Nowak, matka sześciorga dzieci. - Ale potrafią się w tym odnaleźć, bo znajdują oparcie i przyjaźń w domu. Mogą się sobie nawzajem wyżalić. - Też chciałabym mieć w przyszłości dużo dzieci - wyznaje Marysia Majkowska. - Czuję się w takiej rodzinie szczęśliwa. Kiedy wszyscy wyjeżdżają i nastaje cisza, jest mi tak smutno, że nawet trudno mi się uczyć.

Nieodpowiedzialni
Najweselej jest, kiedy spotka się kilka rodzin razem. Dzieci biegają po całym domu albo po podwórku. Wszędzie słychać ich głosy, na ziemi leżą porozrzucane zabawki. Żywioł wydaje się trudny do opanowania, ale i na to są sposoby. Rodziny organizowały już wspólne bale, podchody, kuligi. Były też jasełka, do których teksty napisał doktor Majkowski. - Nasi sąsiedzi zawsze widzieli, że rodzina wielodzietna to wielka wartość. Kiedy siada się do stołu w dziesięcioosobowej rodzinie, trudno nie zauważyć panującego tam ciepła. Dlatego społeczność lokalna patrzy na nas życzliwie - mówi Grażyna Murawska.

Inaczej bywa w urzędach albo placówkach służby zdrowia. - W tych instytucjach byliśmy nieraz uznawani za rodzinę patologiczną - opowiada pani Grażyna. - Patrzono na nas z pewnym politowaniem, jako na tych, którzy się „nie skapowali” i „nie usunęli”. Kiedyś po porodzie przyszła do nas pielęgniarka środowiskowa. Nawet nie obejrzała dziecka, tylko od razu zaczęła pytać, czy używamy środków antykoncepcyjnych. I oczywiście udzieliła nam wykładu o naszym braku odpowiedzialności. Teraz podejście ludzi się trochę zmienia, np. w szkole doceniają to, że nasze dzieci są najgrzeczniejsze.
- Nasz mały Szymon był kiedyś w szpitalu z powodu wysypki - mówi Anna Nowak. - Przyczyną były bakterie w moczu, ale lekarka, jeszcze przed badaniem, zawyrokowała: „Bo pani mu nie zmienia pieluch”. A z faktu, że jest szczupły, wywnioskowała oczywiście, że go nie karmię.

Jak to się robi? Po Bożemu! - Nie patrzymy na pieniądze, tylko na to, co Pan Bóg chce dać - podkreśla Andrzej Majkowski. - A On się o nas troszczy: dom dostaliśmy jako darowiznę od teścia, człowiek z firmy budowlanej podarował nam 1500 pustaków i innych materiałów do rozbudowy, pierwszy samochód, wartburga, dostaliśmy od osoby, która wyjechała do USA, przyjaciel dał nam nowy telewizor, bo jemu był niepotrzebny… Nie mówiąc już o odzieży, która jest „towarem przejściowym”. Dzielimy się nią i dostajemy jeszcze lepszą.

- Przysłowie mówi, że jak Pan Bóg daje dzieci, to i na dzieci. I to faktycznie się sprawdza. Czujemy Jego opiekę - mówi Wioletta Wilczak. - Kiedyś nie zauważyłem czerwonego światła na drodze. Policjant chciał mi wlepić mandat, ale kiedy zobaczył czwórkę dzieci, skończyło się na pouczeniu - dodaje jej mąż. - Ja miałem podobną sytuację, tyle że jechaliśmy w dziewiątkę w jednym samochodzie - śmieje się Andrzej Majkowski. - Policjant złapał się za głowę: Panie, jak to się robi? Ja mówię: Jak to jak? Po Bożemu!

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.