Ryzykowna zamiana miejsc

Joanna Brożek

|

GN 50/2005

publikacja 13.12.2005 23:21

Niedługo jeżdżących w karetkach lekarzy zastąpią ratownicy medyczni. Czy ta zamiana jest dobra dla pacjenta?

Ryzykowna zamiana miejsc East News/Sebastian Wolny

Bardzo dobra, usprawni pracę pogotowia – twierdzą pomysłodawcy ustawy o Państwowym Ratownictwie Medycznym.
– Dramatyczna. Ratownicy nie mają odpowiednich kwalifikacji – alarmują lekarze.
– Trudno powiedzieć. Brakuje nam praktyki – wahają się przyszli ratownicy.

Szybcy i sprawni?
Co kryje dumnie brzmiąca nazwa: Państwowe Ratownictwo Medyczne? W praktyce chodzi o to, by skoordynować działania służb takich jak pogotowie, straż pożarna i policja, kiedy zdarzy się wypadek. Poszkodowany lub świadek dzwoni wtedy do tzw. CPR-u (Centrum Powiadamiania Ratunkowego). Pracujący tam w jednym pomieszczeniu dyspozytorzy pogotowia, straży pożarnej i policji jednocześnie otrzymują zgłoszenie. Na miejsce wypadku przyjeżdżają w tym samym czasie strażacy, policjanci i karetka pogotowia, z której zamiast lekarza wyskakuje ratownik medyczny. Ma on udzielić pierwszej pomocy oraz przetransportować ofiary do najbliższego SOR-u (Szpitalny Oddział Ratunkowy).
– W przypadkach takich jak karambol na autostradzie ratownicy dadzą sobie radę – przyznaje Maciej Hamankiewicz, prezes Śląskiej Izby Lekarskiej.

Niezbyt fachowi?
Pogotowie w Polsce jeździ jednak nie tylko do wypadków. Wyobraźmy sobie inną sytuację. Pacjent nagle źle się poczuł. Dzwoni na pogotowie. Wkrótce w drzwiach domu staje ratownik medyczny.
– Często mamy do czynienia ze stanami zagrożenia życia, które może ocenić tylko lekarz. Ból w klatce piersiowej wcale nie musi oznaczać zawału. Trzeba wziąć stetoskop i osłuchać pacjenta – twierdzi Hamankiewicz.

Lekarz uczy się przez sześć lat studiów, potem w czasie pięcioletniej specjalizacji. Ratownicy medyczni odbywają trzyletnie studia zawodowe zakończone licencjatem.
– Program studiów ratowników jest tak skonstruowany, by uczący się zdobyli pełny zakres umiejętności ratowania życia – przekonuje prof. Krystyn Sosada, współtwórca programu kształcenia ratowników medycznych w Polsce.
Nie zgadza się z nim dr Hamankiewicz. – Ratownik nie ma szans po trzech latach opanować wszystkiego – twierdzi.

Dr Albert Szweda pracuje w pogotowiu ponad 10 lat. Od pewnego czasu w karetce towarzyszy mu ratownik medyczny. – Ci ludzie są bardzo mili, chętni, ale brakuje im porządnego przeszkolenia – mówi. – Bywa i tak, że w czasie wizyty domowej ratownik podaje mi wenflon, żeby nakłuć żyły pacjenta, bo sam boi się to zrobić. A ponoć go uczyli...

– Rzeczywiście tak jest – potwierdza Łukasz Musioł, świeżo upieczony ratownik medyczny. – Na studiach mamy mnóstwo teorii, praktyki wciąż za mało. Wysyła się nas na obozy sprawnościowe i odbywamy staże w oddziałach szpitalnych, ale są zwykle bardzo krótkie.

Poza tym ratownik nie ma żadnych uprawnień do badania i diagnozowania pacjenta. Jeśli trzeba będzie przepisać receptę, bądź wystawić skierowanie do szpitala, ratownik ma ręce związane.
Obecnie w pogotowiu w ciągu doby mniej więcej co trzeci wyjazd karetki kończy się hospitalizacją pacjenta. – Mam uzasadnione obawy, że jeśli w karetkach będą jeździć ratownicy, to wszystkie wyjazdy będą się kończyły przewiezieniem chorych do szpitala. Spowoduje to niewyobrażalne obciążenie izb przyjęć – dodaje Hamankiewicz.

Według nieoficjalnych danych, w ostatnim czasie z Wojewódzkiego Pogotowia Ratunkowego w Katowicach zwolniło się 150 lekarzy. Powód: zbyt niskie płace. Ich miejsce od 1 stycznia 2006 roku zajmą ratownicy medyczni. Czy pacjenci mogą czuć się bezpiecznie? – To ryzykowna zamiana miejsc – odpowiadają pracownicy pogotowia.

Projekt najnowszego rozporządzenia ministra zdrowia przewiduje samodzielną pracę ratownika w karetkach tylko w wyjątkowych sytuacjach. Przy obecnym tempie zwalniania się lekarzy może się tak zdarzać znacznie częściej.

Ile to kosztuje?
W USA odpowiednikiem ratowników są tzw. paramedycy. Jeżdżą sami do wypadków. Jednak tylko do wypadków. Odbywa się to w ten sposób, że po rozmowie z pacjentem dyspozytor decyduje, czy wysłać doń ambulans z ratownikiem, czy powiadomić lekarza, który ma telefoniczny dyżur w domu. Niedopuszczalna jest tam sytuacja, w której do wszystkich przypadków zgłaszanych na pogotowiu miałby pojechać ratownik.

– Polski system zintegrowanego ratownictwa medycznego opiera się na amerykańskim i zachodnioeuropejskim – twierdzi prof. Sosada. – Program, który stworzyliśmy jako pierwsi w Polsce w Śląskiej Akademii Medycznej, jest wzorcem dla pozostałych ośrodków w kraju.

Obecny minister zdrowia, prof. Zbigniew Religa, zapowiedział wejście w życie Ustawy o Państwowym Ratownictwie Medycznym 1 stycznia 2007 roku. Tymczasem projekt ustawy gotowy jest od dawna. Z jakiego powodu przekładano jej wejście w życie przez kilka lat? – Brakowalo pieniędzy – twierdzi Paweł Trzciński, rzecznik prasowy Ministra Zdrowia. – Ustawa zakłada finansowanie tej części systemu ratownictwa medycznego z budżetu państwa.

Jak dotąd pieniądze na ratowników płyną ze składki na ubezpieczenie zdrowotne. Wydatki na cele ratownictwa medycznego w roku 2005 z NFZ wyniosą około 940 mln zł i powinny pozostawać na podobnym poziomie w roku 2006. Potem pałeczkę ma przejąć Ministerstwo Zdrowia.
Finanse to nie jedyna kwestia sporna ustawy o PRM. Oprócz tego, że wciąż nie wiadomo dokładnie, jaki jest zakres czynności ratowników medycznych, niejasne pozostaje, w jakim składzie powinny wyjeżdżać karetki do pacjentów. Czy obecność lekarza w karetce pogotowia będzie wciąż zapewniona, czy też o życie pacjentów będą walczyć tylko ratownicy? Co kilka miesięcy pojawiają się nowe rozporządzenia ministra dotyczące tych problemów. Tymczasem ratownicy się kształcą. Na ten cel przeznaczane są zapewne olbrzymie kwoty. Jakie? Na to pytanie nikt w Ministerstwie Zdrowia nie potrafi odpowiedzieć...

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.