Orzeł w Koronie?

Jacek Dziedzina

|

GN 23/2022

publikacja 09.06.2022 00:00

Brytyjska oferta stworzenia m.in. z Polską alternatywy dla UE może wydawać się kusząca. Kusząca nie zawsze jednak musi oznaczać „obiecująca”.

Czy propozycja Borisa Johnsona ma szansę  na realizację? Czy propozycja Borisa Johnsona ma szansę na realizację?
stefan Rousseau /afp/east news

Boris Johnson miał proponować Wołodymyrowi Zełenskiemu, by Ukraina wraz z Polską i krajami bałtyckimi (Litwa, Łotwa, Estonia), a w przyszłości być może również z Turcją, stworzyły pod przewodnictwem Wielkiej Brytanii nowy sojusz polityczno-gospodarczo-obronny. Miałby on de facto stanowić konkurencję dla Unii Europejskiej. A raczej alternatywę dla centralizmu Brukseli, dominacji Niemiec i prorosyjskiej polityki wielu unijnych stolic, która doprowadziła do wojny na Ukrainie. Brzmi obiecująco? Czy to tylko pokusa, z którą nie warto nawet wchodzić w dyskusję?

Najlepsza rzecz, ale…

Zanim przejdziemy do próby odpowiedzi na te pytania, uporządkujmy parę spraw, żeby uniknąć nieporozumień. Po pierwsze, członkostwo Polski w Unii Europejskiej jest najlepszą rzeczą, jaka przytrafiła się nam w ciągu ostatnich 250 lat. Od I rozbioru w 1772 roku trudno wskazać coś równie ważnego dla rozwoju kraju – oczywiście poza odzyskaniem niepodległości w 1918 roku, na co jednak dziś patrzymy już z perspektywy późniejszej II wojny światowej, która na kolejne dekady podcięła nam skrzydła. Po drugie, z faktu, że członkostwo w UE jest rzeczą najlepszą dla nas od ponad dwóch stuleci, nie wynika, że sama Unia jest tworem idealnym i – co równie ważne – niemożliwym do zastąpienia. Po trzecie, dzisiejsza Unia jest czymś zdecydowanie innym niż organizacja, do której wstępowaliśmy w 2004 roku. Z wszystkimi tego konsekwencjami: wątpliwościami, pytaniami, a czasem naturalnym rozglądaniem się za alternatywą. Po czwarte, nie mamy powodów, by nie marzyć o tym, by przejąć inicjatywę i – ciągle w ramach UE – odgrywać rolę jednego z liderów integracji, z wyraźnym wpływem na jej kierunek, zastępując w tym dotychczasowych liderów, czyli Niemcy i Francję. Choćby dlatego, że to polityka głównie tych państw umożliwiła Putinowi prowadzenie wojny, przed czym przestrzegała właśnie Polska. Po piąte, ponieważ na ten moment wydaje się to ciągle scenariuszem nierealnym z racji potęgi gospodarczej i politycznej Niemiec. Ponieważ nie ma widoków na radykalne nawrócenie Berlina i Paryża w podejściu do Moskwy, nie jest grzechem stawiać pytanie: co dalej.

Po szóste, w sytuacji, gdy interesy liderów unijnych są całkowicie sprzeczne z polskimi, a konflikt ten naraża nasze bezpieczeństwo w obliczu agresji rosyjskiej, właściwe jest pytanie, czy aby na pewno nasze dalsze członkostwo w tym prorosyjskim towarzystwie ma sens. Po siódme, im bardziej władze UE, zwłaszcza Komisja Europejska, będą rzucać kłody pod nogi Polsce, wstrzymując wypłatę należnych nam środków (zatwierdzenie KPO jeszcze nie oznacza przelewu pieniędzy), nastroje antyunijne w społeczeństwie będą się pogłębiać, nawet w zestawieniu z oczywistymi ciągle korzyściami z członkostwa, które sprawdzają się jednak w czasach pokoju, a w czasie zagrożenia wojną stają się drugorzędne. Po ósme, w takim klimacie narastającej nieufności propozycje takie, jak ta z Londynu, będą wydawać się czymś bardzo kuszącym. Po dziewiąte, nie oznacza to jednak, że w przypływie emocji czy nawet słusznego antyrosyjskiego wzburzenia trzeba na taką ofertę odpowiadać entuzjastycznie i bez poważnych wątpliwości. Wreszcie po dziesiąte, nie trzeba również takiej oferty całkowicie odrzucać, bez przegadania możliwych zysków dla wszystkich zainteresowanych i dla bezpieczeństwa w całej Europie.

Londyn ma cel

Co wiemy o ofercie brytyjskiego premiera? W zasadzie niewiele, a zarazem… bardzo dużo. Niewiele – bo jak dotąd informacje o tej propozycji zdobył, potwierdził i nagłośnił tylko włoski dziennik „Corriere della Sera”. Z informacji, do jakich dotarło dość wiarygodne źródło gazety, wynika, że Boris Johnson uważa, iż nowego sojuszu miałaby jednoczyć „nieufność wobec Brukseli i frustracja reakcją Berlina na rosyjską agresję, połączona z entuzjazmem dla suwerenności narodowej, liberalnej gospodarki rynkowej i całkowicie jednoznaczna ocena zagrożenia militarnego ze strony Moskwy”. Wiemy też, że ofertę taką Johnson złożył Zełenskiemu 9 kwietnia w Kijowie i że ukraiński prezydent nie odpowiedział ani pozytywnie, ani negatywnie. Nic dziwnego – przecież 23 czerwca rozpoczyna się szczyt UE, na którym ma zapaść decyzja, czy Ukraina uzyska status kandydata do członkostwa w Unii. Jasna deklaracja Zełenskiego wobec oferty Johnsona osłabiałaby wyraźnie szanse Ukrainy, a przecież niedawno Kijów złożył formalny wniosek o nadanie Ukrainie statusu kandydata. I ten punkt m.in. sprawia, że o ofercie Johnsona wiemy jednak dużo więcej niż tylko to, co wynika z medialnych przecieków. Po pierwsze, Wielka Brytania, osamotniona w Europie po wyjściu z UE i borykająca się z niemałymi problemami z tej przyczyny, ma wiele powodów, by stać się liderem nowego projektu politycznego. W naturalny sposób adresatami jej oferty są kraje, które albo same są zniechęcone polityką Brukseli, Berlina, Paryża, Rzymu, ale też – w kontekście rosyjskim – do niedawna naturalnych sojuszników (np. Budapesztu), albo – jak Ukraina – nie widzą w najbliższej perspektywie możliwości przystąpienia do Unii. A jeśli nawet Ukraina dostałaby od UE zielone światło, to – idąc tokiem myślenia elit politycznych Londynu – czy na pewno opłaca się jej stać w kolejce do klubu, którego członkowie nie wykazali się pełną determinacją, by powstrzymać agresję Putina?

Co nam do tego?

Przyczyny, dla których Londyn próbuje zmontować nowy projekt, to jedna rzecz. Pytanie, czy Polsce jest z tymi powodami po drodze, to rzecz zupełnie inna. I czy Warszawa powinna w ogóle rozważać brytyjską ofertę. Nie ma wątpliwości, że w obliczu rosyjskiej inwazji na Ukrainę poza Polską i krajami bałtyckimi to właśnie Wielka Brytania zajęła najbardziej zdecydowane stanowisko w Europie. Deklaracje idą też w parze z czynami – dostawy brytyjskiej broni na Ukrainę z pewnością pomagają ofierze bronić się przed napastnikiem. Nie zmienia to faktu, że wcześniej ten sam Londyn… odmawiał Ukrainie sprzedaży broni, o którą Kijów prosił od 7 lat. Obciąża to zatem nie tylko rząd Johnsona, ale też wcześniejsze gabinety May i Camerona. Powód był jeden: obawa przed „prowokowaniem” Rosji. Na korzyść Londynu przemawia tylko to, że w obecnej sytuacji doszło tam jednak do radykalnej zmiany nastawienia. Co daje jakieś podstawy do rozmów z Polską i krajami bałtyckimi. Tyle tylko, że wszystkie nasze państwa tworzą już sojusz militarny w ramach NATO. Dlaczego mielibyśmy więc wchodzić w zupełnie nowy twór, gdyby podstawą miały być tylko kwestie obronne?

Zresztą, jeśli faktycznie w tym projekcie Londyn widziałby również Turcję, to taka perspektywa w ogóle stawia pod znakiem zapytania sens przedsięwzięcia. Przecież w tym momencie Turcja grozi zablokowaniem członkostwa w NATO Finlandii i Szwecji, a nierzadko podejmuje działania, które ją samą stawiają na granicy wyjścia z Sojuszu. Co prawda polski rząd nieraz daje sygnały, że w wielu sprawach jest gotowy na większą współpracę z Turcją, ale z pewnością nie jest to partner, z którym będzie nam zawsze po drodze.

Do tych wątpliwości trzeba by dodać jeszcze jedną: co z wymianą gospodarczą i dostępem do unijnego rynku? Gdyby nowy sojusz faktycznie oznaczał dla nas m.in. wyjście z UE, to nasuwa się pytanie, co miałoby nam zrekompensować odcięcie od wspólnego unijnego rynku, od unii celnej i wszystkich innych korzyści, których dziś być może już nie doceniamy. Czy sama Wielka Brytania i kraje bałtyckie, o podnoszącej się z gruzów Ukrainie nie mówiąc, miałyby dać nam choć połowę tego, co daje udział we wspólnej polityce rolnej i innych obszarach integracji?

Jeśli nie Unia…

Wszystkie te wątpliwości z pewnością nie przekreślają oferty Johnsona. Bo oczywiste korzyści z członkostwa w UE nie mogą przecież przesłonić i drugiej strony medalu: że pogłębia się kryzys tożsamościowy i polityczny Unii, że w obliczu zagrożenia rosyjskiego tworzące ją kraje zbyt wiele dzieli, by zapewnić Europie pokój, a tym samym możliwość korzystania z dobrodziejstw integracji. Warto zatem na poważnie analizować brytyjską propozycję. Ona nie musi zrealizować się natychmiast. To może być proces, być może bardzo długi. Istotne jest to, że Londyn całkiem poważnie – poważniej niż Berlin i Paryż – traktuje uczestnictwo Ukrainy w europejskiej wspólnocie. Na tym powinno właściwie zależeć wszystkim, którzy na serio myślą o pokoju w Europie. Jeszcze na początku obecnej wojny napisałem, że jeśli Ukraina przetrwa, powinna nie tylko zostać przyjęta łaskawie do Unii Europejskiej, ale także wraz z Polską zastąpić Niemcy i Francję w roli liderów integracji. Tyle że to była wizja – nawet jeśli zbyt nierealistyczna – jednak w ramach UE, a nie zamiast niej. Co natomiast w sytuacji, gdy ani Ukraina nie otrzyma perspektywy członkostwa krótszej niż 20–30 lat, ani Polska i kraje bałtyckie nie będą znajdowały zrozumienia dla swoich obaw przed dalszą rosyjską agresją (bo Berlin i Paryż wrócą do dawnych biznesów z Moskwą)? Wtedy może okazać się, że propozycja Borisa Johnsona, choć dziś budząca wiele wątpliwości, okaże się ofertą, która nada Europie nowy kształt i nową energię.•

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.