Ducha nie gaście

GN 23/2022

publikacja 09.06.2022 00:00

– Trzeba mieć świadomość, że biedy na Ukrainie będzie z każdym tygodniem przybywać. Czeka nas kolejny etap ciężkiej pracy – mówi dyrektor Zespołu Pomocy Kościołowi na Wschodzie ks. Leszek Kryża TChr.

Ducha nie gaście Agata Puścikowska /foto gość

Agata Puścikowska: Praca zespołu, którym Ksiądz kieruje, od 24 lutego pewnie mocno się zmieniła. Ksiądz spodziewał się wybuchu wojny?

Ks. Leszek Kryża: Wiedziałem, że nie jest dobrze, jednak do końca miałem nadzieję, że rozsądek zwycięży. Jeszcze wieczorem 23 lutego z wolontariuszami zespołu, ludźmi z wielu krajów – Ukrainy, Białorusi, Rosji, modliliśmy się na Różańcu o pokój. A chociaż czuliśmy pewne napięcie, wyszliśmy z tej modlitwy pełni nadziei. Niestety, zaczęło się. Nie było jednak czasu na przygnębienie, bo rozpoczął się zupełnie nowy rozdział naszej pracy. Dotychczas bywało intensywnie, gdyż opiekowaliśmy się 15 krajami. Jednak obecna wojna to zupełnie inne potrzeby, inna skala bólu potrzebujących, inna przestrzeń koniecznej pomocy. Pamiętam pierwsze dni i tysiące telefonów, maili, spotkań. Każdy chciał coś robić, spontanicznie zgłaszali się różni ludzie, by nie siedzieć bezczynnie, z założonymi rękami. Były wręcz pomysły, by spakować się szybko i jechać na Wschód, tam od razu pomagać. Trzeba było jednak podejść do sprawy maksymalnie na chłodno, starać się wyciszyć emocje, by entuzjazm przerodził się w długofalowe, sensowne działanie. Wiele zresztą z tych pierwszych, spontanicznych pomysłów udało się potem zrealizować. A zaangażowanie ludzi było i jest ogromne. Od razu zgłosiło się do nas wielu młodych Ukraińców, od lat mieszkających w Polsce, a osoby z całego kraju proponowały wsparcie. To było takie pospolite ruszenie dobra. W naszym biurze stworzył się sztab kryzysowy, który zaczął działać na kilku poziomach.

Pierwszy poziom to...

Było jasne, że uchodźców z Ukrainy należy gdzieś umieścić. Zgłaszało się wiele osób, chcących zaoferować lokum. Powstała więc baza mieszkań, w której mieliśmy dane ludzi szukających schronienia i ludzi chcących gościć Ukraińców. Bardzo wielu udało się połączyć, co zresztą – chociaż w mniejszym stopniu – trwa do dziś.

A drugi poziom?

To organizacja transportów wyjeżdżających z pomocą, darami na Ukrainę. Byłem pod wrażeniem ofiarności ludzi, którzy niemal spod ziemi organizowali łóżka, jedzenie czy agregaty prądotwórcze. Z dnia na dzień udawało się zdobyć tir, by to wszystko bezpiecznie przewieźć. Wkrótce również sam zacząłem jeździć, m.in. do Charkowa, gdzie udało się pomóc dużej grupie ludzi ukrywających się na stacji metra. Wiele razy byłem też na terenach względnie spokojnych, czyli we Lwowie i okolicach. Spotykałem się z uchodźcami wewnętrznymi, których mieszkają tam tysiące. Przykład: w Truskawcu, który przed wojną liczył 22 tys. ludzi, dodatkowo obecnie mieszka prawie 30 tys. uchodźców wewnętrznych! Nie trzeba chyba tłumaczyć, że potrzeba tam dosłownie wszystkiego: jedzenia, leków, ubrań, akcesoriów dla dzieci, materaców. Docieramy również do szpitali, którym brakuje nie tylko specjalistycznych leków, ale chociażby bandaży.

I wreszcie trzeci poziom.

To poziom modlitewny, wsparcia duchowego. Jesteśmy świadomi, że konieczna jest w naszym działaniu moc z góry. Na każdym kroku czuje się walkę dobra ze złem. To jest doświadczenie niemal wszystkich, którzy chcą pomagać walczącej Ukrainie. Dlatego potrzeba modlitwy, żeby nie ustać. Sam doświadczyłem takich stanów, które dopadają człowieka: nagle czuje się jakiś hamulec, blokadę, zmęczenie. I niemal słyszy: „Zostaw to, przestań, to nie ma sensu”. Takie pokusy trzeba przetrzymać i wymieść z duszy właśnie modlitwą. Potem oczywiście przychodzi ogromna satysfakcja, radość. Jestem pewny, że taka praca zmienia człowieka od środka, przebudowuje, formuje na nowo. Spotykałem tu ludzi, którzy diametralnie się zmieniali. Wcześniej skupieni bardziej na sobie, teraz otwarci na drugiego człowieka i jego potrzeby. Ufni Bogu. Bo w tej pracy, by wykonywać ją dobrze, trzeba się otworzyć i inaczej spojrzeć na świat i bliźniego. Zresztą, przy doświadczeniu biedy, nędzy, tragedii, nic nie pozostaje takie samo. Zmieniają się ludzie świadczący pomoc, jeżdżący z darami, pomagający uchodźcom w Polsce. Podziwiam chociażby rodziny, zwykłych ludzi, którzy otworzyli swoje domy, mieszkania i przyjęli Ukraińców. To nie jest takie proste, gdy nagle zaczynają mieszkać z nami ludzie obcy, z różnymi doświadczeniami, czasem traumą, innym razem złośliwościami, wadami czy nałogami. Oczywiście wielu z przyjezdnych to cudowni, ciepli, pomocni ludzie, z którymi goszczący zaprzyjaźniają się na lata. I myślę, że takich sytuacji jest dużo więcej niż tych przykrych. Niemniej to są delikatne sprawy i wymagają cierpliwości. Każda trudna sytuacja powinna być moim zdaniem omodlona. Wtedy jest prościej. Zresztą też, co podkreślam, gdy jedzie się na Ukrainę, widać i słychać wielką modlitwę ludzi za Polskę. W podziękowaniu za naszą pomoc modlą się parafie, zgromadzenia, zwykli ludzie. Tym się chcą odwdzięczyć.

W wielu rozmowach z wierzącymi Ukraińcami, pada stwierdzenie: „Ta wojna budzi Ukrainę duchowo”. Ksiądz to potwierdza?

Tak. Wierzący modlą się więcej, wątpiący zaczynają szukać, ateiści widzą działania Kościoła i jest to dla nich przeogromne świadectwo. Słyszałem wielokrotnie takie mniej więcej zdanie: „Podziwiam was. Macie w Polsce dobre życie, a wy tu z nami siedzicie, przyjeżdżacie. Właściwie dlaczego?”. To dla nich zastanawiające. Pytają o przyczynę i często odczytują to jako znak istnienia czegoś więcej. Wielu ludzi odkrywa też, czym jest realne życie zakonne. Myśleli wcześniej, że zakonnice to takie efemeryczne, mdlejące, ubrane na czarno kobiety. Teraz odkrywają prawdę, doświadczają ich energii i poświęcenia. Tak, stanowczo: dzieje się na Ukrainie swoista duchowa rewolucja.

Gdy zamyka Ksiądz oczy, to jaki obrazek z Ukrainy od razu widzi?

Kobiety i ich walkę. Inną od tej na froncie, równie ważną. W mediach mało jednak widoczną, a szkoda. Widzę siostry zakonne, przyjmujące uchodźców wewnętrznych, rozwożące dary, leczące ludzi. Widzę zwykłe Ukrainki, które robią, co mogą, by pomóc swoim „chłopcom” gdzieś na froncie. Niedawno byłem w Samborze, w Domu Polskim. Niedaleko znajduje się szkoła, do której przychodzą nauczycielki, by uczyć dzieci online. W korytarzach szkolnych zauważyłem worki ziemniaków. Nie rozumiałem, o co chodzi: przecież dzieci są w swoich domach lub wyjechały. Okazało się, że nauczycielki w przerwach między lekcjami lepią pierogi, które są potem wożone do Charkowa i na tereny walk. Nauczycielki robią wszystko, by ich żołnierze, często wychowankowie, mężowie, synowie, mieli siły. Inny przykład to siostry benedyktynki misjonarki z Bałynia, prowadzące tam dom dziecka: musiały ewakuować się do Polski, by ratować swoje dzieci. Same wcale nie rwały się do drogi, chciały pozostać na miejscu i wspierać mieszkańców. Ale jednak w daleką i niebezpieczną podróż wyjechały dla dzieci, by maluchy były bezpieczne. Tak wygląda wojna kobiet...

Truizmem jest stwierdzenie, że wojna najbardziej dotyka najbiedniejszych...

Gdy się wyjedzie na Ukrainę, widać największe ofiary wojny: dzieci, osoby niepełnosprawne, starszych. Spotykamy staruszków bez jakiejkolwiek pomocy. Tak naprawdę pomagają im niemal wyłącznie księża i siostry zakonne. Od zgromadzeń otrzymują leki, posiłek, dobre słowo. Często schronienie. Nie ma obecnie takiej parafii czy klasztoru na Ukrainie, które nie pomagałyby ludności. Lokalny Kościół karmi, chroni, leczy.

Tej biedy z polskiej perspektywy prawie nie widać. Widać natomiast na polskich ulicach luksusowe auta na ukraińskich blachach. Więc słychać zniechęcenie.

Odczuwa się też zmęczenie sytuacją. I niektórych drażni, gdy „my tu pomagamy ofiarnie”, a niektórzy przyjezdni z Ukrainy świetnie się bawią w knajpach. Ale przecież przy tak ogromnej liczbie osób przyjeżdżających z Ukrainy docierają do nas ludzie bardzo różni. To, co może nas zdenerwować, to margines. Gdy się wejdzie w problem głębiej, widać ciężko pracujących, uczciwych ludzi, którzy starają się nie tylko przetrwać, ale i pomagać, działając w wolontariatach na rzecz Ukrainy.

Może warto teraz bardziej skupić się na pomocy tym, którzy pozostali na Ukrainie?

Trzeba mieć świadomość, że biedy na Ukrainie będzie z każdym tygodniem przybywać. Czeka nas kolejny etap pracy – rozłożonej na miesiące, żmudnej, trudnej. Mam wrażenie, niestety, że taką konieczność widzi najbardziej Polska. Nie jestem przekonany, delikatnie to ujmując, że możemy liczyć na kraje zachodnie w tym względzie. Zachęcam, by zgromadzenia i parafie działające na Ukrainie informowały o swych działaniach i potrzebach. Ludzie chcą pomagać, jeśli widzą, że ta pomoc dociera do konkretnych ludzi, że jest mądrze dysponowana. Niestety, wojna się nie kończy. Musimy wszyscy sensownie odnaleźć się w tej sytuacji. Wtedy mamy szansę wygrywać – każdy na jakimś poletku – ze złem.

Mimo zmęczenia?

Zmęczenie jest naturalne. Gorzej gdybyśmy się przyzwyczaili i to, co dzieje się na wschodzie, było nam obojętne. Nie wolno nam się przyzwyczaić. Ale też warto mieć świadomość, że jeśli przychodzi zmęczenie, to trzeba po prostu odpocząć. Obserwuję, że wiele osób mocno zaangażowanych w pomoc pracuje do utraty tchu i po prostu się wypala. Nie dopuszczajmy do tego! Zdarzyło się, że ja i moi współpracownicy byliśmy w momencie krytycznym. Wówczas trzeba było chwili oddechu, dystansu. Polecam wszystkim krótki wyjazd, spacer, wyprawę do lasu. Cokolwiek, byle odzyskać siły i równowagę. I z nową energią wrócić do działania. Ducha gasić nie wolno. •

Ks. Leszek Kryża

jest kapłanem Towarzystwa Chrystusowego dla Polonii Zagranicznej. Od 2011 roku dyrektor Biura Zespołu Pomocy Kościołowi na Wschodzie przy KEp.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.