Prorok jak siekiera

GN 23/2022

publikacja 09.06.2022 00:00

Historia Elizeusza to opowieść o wierności. O tym, że nie wszystko zadziała za pierwszym razem. O nieustawaniu w modlitwie.

Prorok jak siekiera istockphoto

Niełatwo być uczniem wielkiego mistrza i żyć po swojemu, przestając kopiować poznane u nauczyciela wzorce. Zwłaszcza jeśli mistrzem był „prorok jak ogień”, czyli prorok Eliasz. Ten sam, który na górze Karmel w płomienny sposób upokorzył kilkuset proroków Baala. Nic dziwnego, że Elizeusz chciał go jak najdłużej zatrzymać przy sobie i „ściągnąć” na ziemię, kurczowo trzymając się jego płaszcza.

Gdy stojący na brzegu prorok Eliasz uderzył płaszczem wody, te „rozdzieliły się w obydwie strony”. Spektakularny cud na troszkę mniejszą skalę niż to, czego dokonał Bóg przez Mojżesza. Chwilę później Eliasz poczuł się (dosłownie!) wniebowzięty. Gdy po ognistym rydwanie pozostał unoszący się w powietrzu zapach spalin, Elizeusz – pilny uczeń Eliasza – podniósł płaszcz mistrza i wedle komputerowej zasady „kopiuj – wklej” powtórzył manewr proroka. „Uderzył wody, lecz… one się nie rozdzieliły”.

Co zawiodło? Przecież dotąd wszystko idealnie działało – musiał zachodzić w głowę. Po chwili zrozumiał swój błąd: skupił się na „gadżecie” (skądinąd bardzo pobożnym), na formie, a nie na Tym, który te rzeczywistości pobłogosławił. Gdy krzyknął: „Gdzie jest Pan, Bóg Eliasza?” i ponownie uderzył płaszczem wody, te „rozdzieliły się w obydwie strony”.

Gdy Eliasz powiedział do Elizeusza: „Proś, o co chcesz”, jego uczeń odparł: „Żeby dwie części twojego ducha przeszły na mnie”. Mówiąc dzisiejszym językiem: „Żebym był twoim dziedzicem”, bo dwie części dostawał ten, który dziedziczył. Elizeusz od roku 860 przed Chrystusem towarzyszył Eliaszowi, a potem przejął po nim sukcesję. Nie była to jednak inicjatywa proroka, bo jego mistrz na górze Horeb usłyszał polecenie, by namaścił „syna Szafata z Abel Mechola” na proroka po sobie. Tak się stało. Odtąd głośno było o czynach i cudach Elizeusza. To za jego wstawiennictwem został wskrzeszony syn Szunemitki (2 Krl 4,18-37). Gdy jednemu z robotników pracujących przy ścinaniu pni siekiera wpadła do wody, zdesperowany zawołał: „Ach, panie! – i to jeszcze pożyczona!”. Elizeusz kazał wrzucić w wir wodny kawał drewna, a potem spokojnie rzucił: „Wyjmij ją sobie!”. „On zaś wyciągnąwszy rękę, chwycił ją”.

Historia Elizeusza to przypomnienie, że na owoce modlitwy trzeba poczekać. Na własnej skórze (w najbardziej dosłownym znaczeniu tego słowa) przekonywał się o tym Naaman. Gdy trędowaty wódz Aramejczyków posłuchał rady Elizeusza i siedmiokrotnie zanurzył się w mętnych wodach Jordanu, odrobił błyskawiczną lekcję zaufania. Lubię wyobrażać sobie tę scenę. Naaman zanurzył się po raz pierwszy. Nic. Zanurzył się po raz drugi. Nic. Trzecie, czwarte, piąte i szóste zanurzenie też nie przyniosło ulgi. Trąd nie ustępował. Jaka kotłowanina myśli musiała rozsadzać głowę Aramejczyka! Wycofać się? Zrezygnować? A może sobie z niego zakpiono? Gdy upokorzony po raz siódmy wykonał polecenie proroka, jego ciało „na powrót stało się jak ciało małego dziecka”.

Marcin Jakimowicz

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.