Niechciane dzieci Republiki

ks. Marek Łuczak

|

GN 47/2005

publikacja 15.11.2005 15:16

Na lotnisku w Orly pasażerów wita duży plakat ze znanym na całym świecie hasłem: wolność, równość i braterstwo. Republika ma się dobrze i na trzech filarach rewolucji francuskiej nie widać jeszcze rysów. Z całą pewnością chwieje się jednak socjalny model państwa, który przez lata wznoszony był tam z rozmachem.

Niechciane dzieci Republiki Henryk Przondziono

Jest czwartek 10 listopada. Od tragicznych wydarzeń w Clichy-sous-Bois mijają już prawie dwa tygodnie. We wszystkich paryskich dziennikach na pierwszych stronach można znaleźć informację o godzinie policyjnej. Wprawdzie chodzi o zakaz podejrzanych zgromadzeń i ma on obowiązywać tylko w niektórych departamentach, na opinii publicznej robi niemałe wrażenie. Z ustawy, która jest podstawą tych rozwiązań, rząd po raz ostatni skorzystał podczas wojny z Algierią.

Krajobraz po bitwie
Przed budynkiem szkoły, której uczniowie ponieśli śmierć przez porażenie prądem, młodzież zachowuje się nietypowo. Dziewczynki z młodszych klas na widok aparatu fotograficznego zakrywają twarze zeszytami, starsi przechodzą na drugą stronę ulicy.

– Proszę się nie dziwić – mówi szkolny pedagog, który nie chce podać swojego nazwiska. – Przeżyliśmy tu prawdziwy najazd dziennikarzy. Niektórzy z nich szukali tylko sensacji, byli przy tym natarczywi. W szkole jestem odpowiedzialny za psychiczną kondycję dzieci, a teraz muszę je także chronić przed obcymi.

W mieście nikt nie chce udzielać wywiadów ani rozmawiać o tym, co się stało. Drzwi merostwa są wprawdzie szeroko otwarte, ale dziennikarzom przy wejściu podawane są wizytówki z numerem telefonu pani rzecznik. Nie ma jej nawet w budynku. Na pytanie o zamieszki, recepcjonistki obojętnie wzruszają ramionami. – Od kilku nocy jest u nas spokojnie – mówią.

Bardziej rozmowne okazują się małe dziewczynki. – U nas w szkole jest dużo imigrantów, proszę pana. Niektóre klasy w całości są tureckie albo marokańskie. – Od razu widać, że dzieci otrzymały zakaz rozmawiania z dorosłymi. Nie chcą nawet pokazać miejsca, gdzie przed dwoma tygodniami ich koledzy chcieli się schronić przed policją. Najbardziej rozmowna uczennica godzi się w końcu wskazać drogę do transformatora. – Tam są bukiety kwiatów – mówi. – Po chwili znacząco ścisza głos, jakby chciała wyjaśnić, dlaczego ludzie nie chcą wracać do tamtych wydarzeń. – Wie pan, co się tu stało? Jeden z zabitych miał czarny kolor skóry.

Dzieci i bękarty
Denis ma 18 lat i urodził się już we Francji. Jego rodzice przyjechali do Paryża 30 lat temu. – Rząd potrzebował taniej siły roboczej – mówi – a dziś w całym kraju skończyła się praca w dużych fabrykach.
Młody Murzyn od kilku miesięcy pracuje w osiedlowej pizzerii. Jest bardzo zadowolony, bo może utrzymać siebie i pomóc swojemu bratu. Rodzice także mieli zatrudnienie, a dziś korzystają z emerytury, więc jego rodzina nie narzeka na finanse. Widać to zresztą na pierwszy rzut oka: nosi markowe ubrania i jest zadbany. – Nie wszystkim się jednak udało – podnosi głos. – Niech panowie porozmawiają z innymi. W mieszkaniach na osiedlu tłoczą się całe rodziny. Mnóstwo tu narkomanów, pijaków i złodziei.

Denis najbardziej złości się na policję. – Nie mówicie, że ci młodzi zginęli w transformatorze – krzyczy. – To mundurowi ich pozabijali. Ich nadgorliwość jest zmorą każdego imigranta. Nawet ja, choć mam obywatelstwo i stałą pracę, codziennie przynajmniej dwa razy muszę udowadniać swoją niewinność. Z jednej strony jesteśmy dziećmi tego kraju, z drugiej strony ciągle mamy świadomość, że jesteśmy dziećmi niechcianymi. Francja ma swoich bękartów! Francja ma dwa oblicza: inne dla białych obywateli, a inne dla czarnych.

Clichy-souis-Bois liczy prawie 30 tys. obywateli. Około 40 procent z nich ma mniej niż 20 lat. Połowa wszystkich mieszkańców nie przekracza 25. roku życia. Jest to więc miasto należące do najmłodszych w departamencie Seine-Saint-Denis pod względem wieku populacji. Imigranci zamieszkujący ten teren wpływają na taką właśnie sytuację. Liczba wszystkich uczniów odpowiada tu liczbie uczniów przypadającej na 50-tysięczne miasto w innym regionie Francji. To świadczy o tym, jak bardzo to miejsce różni się od reszty kraju.

– To oczywiście rodzi pewne problemy – tłumaczy Lamaya Monachi z merostwa. – Największym zagrożeniem jest bezrobocie. W naszym mieście, a także w innych podobnych dzielnicach, sięga ono aż 30 procent. Oprócz braku pracy, mieszkańcom Clichy doskwiera brak odpowiedniego wykształcenia. Zdecydowana większość pracujących to robotnicy niewykwalifikowani. Osoby z wyższym wykształceniem to zaledwie śladowy procent.

Polski misjonarz od wielu lat związany z Francją kwituje problem krótko: jak się nazywasz Ahmed i mieszkasz w takim a takim mieście, to szanse na pracę są bliskie zeru. W ostatnich latach Francja z powodu oszczędności w budżecie zlikwidowała dodatkową opiekę dla dzieci z trudnych rodzin. Świetlice terapeutyczne i najróżniejsze formy aktywizacji byłyby najpotrzebniejsze właśnie w takich miastach jak Clichy. – Tu nie ma żadnych możliwości – mówi Denis. – Jeśli ktoś chodzi do szkoły, ma dzięki temu zajęcie i nie włóczy się godzinami po blokowiskach. Inaczej jest ze starszymi. Ci nie mają opieki i kontroli. A państwo, zamiast pomagać, goni niewinnych ludzi po peryferiach.

Czerwona obręcz Paryża
Te same problemy dotyczą niektórych dzielnic Paryża. Saint-Denis należy do miejsc, w których od lat rządzą skomunizowane władze. Na mapie tego dystryktu można spotkać takie nazwy ulic i bulwarów, jak na przykład Stalingradu czy Lenina, z jakich od dawna zrezygnowano w Moskwie. – W tamtych okolicach najciekawsze są Cite – mówi polski ksiądz. – Francuzi w taki sposób nazywają duże osiedla.
Budynki przypominają w nich nasze komunistyczne blokowiska. Większość powstała przed 30 laty, kiedy rząd postarał się w Afryce o tanią siłę roboczą na potrzeby przemysłu. Linie metra na planie miasta są zaznaczone na kolorowo. Na stacjach w centrum miasta także widać wiele kolorów. Pasażerowie noszą turbany albo ubierają się po europejsku. Nikt nie zwraca na to większej uwagi. Można przypuszczać, że Paryż jest wyjątkowo tolerancyjny.

Im dalej od centrum, tym mniej kolorowych. W wagonach jest też coraz mniej białych. Na ostatniej stacji pozostaną tylko czarni. W niektórych miejscach traci się poczucie europejskości. Na ulicach i w restauracjach przebywa wyłącznie ludność murzyńska. Mają tam swoje sklepiki i restauracje. Są one urządzone na styl afrykański albo bliskowschodni. Gra orientalna muzyka i czuć charakterystyczny zapach arabskich przypraw.

W turystycznym przewodniku po Paryżu jest wzmianka, że Saint-Denis była przed laty dzielnicą graniczną Paryża. Jeszcze jest tam brama, za którą kończyła się stolica. Dziś miejsce to ma charakter nie tylko geograficzny, nabiera też znaczenia symbolicznego. Wychodząc ze stacji, spotyka się zupełnie inny świat.

Jedną z charakterystycznych cech tego miejsca są salony, w których na podłodze leżą tysiące kartek z numerami. Biedni mieszkańcy niemal masowo grają w lotto. Są uparci, choć dotąd nikt z nich nie wygrał losu na loterii. Taką wygraną nie był nawet przyjazd do imperium. We Francji są skazani na wegetację. – Perspektywy są tutaj zerowe – mówi Ibrahim. – Mam rodzinę i troje dzieci, ale nie wystarcza na wiele. – Ibrahim już dziś boi się o ich przyszłość. – Na pewno nie pójdą na studia – mówi. – To we Francji kosztuje.

Tureckie dzieci są chętniejsze do rozmowy. W przeciwieństwie do swoich mam, które z trudem mówią po francusku. Noszą tradycyjne, arabskie ubrania. – My zajmujemy się dziećmi – opowiada młoda Turczynka – a nasi mężowie pracują.

Na pytanie o akty wandalizmu, wszyscy wzruszają ramionami. – Czasami ktoś podpali samochód, innym razem śmietnik albo windę. – Najczęściej są to mali chłopcy. Mają po dziesięć do piętnastu lat – mówi czarnoskóry mieszkaniec jednego z bloków. – Widziałem przez okno, jak pewnej nocy wandale przeprowadzali swoją akcję. Podeszli do samochodu, wybili szybę, wylali benzynę i podpalili. Policja nie miała szansy, żeby ich złapać.

Na ulicach nie ma wraków spalonych aut. – Straż pożarna i służby miejskie bardzo szybko sprzątają – opowiadają przechodnie. – Z jednej strony władze dbają o porządek, z drugiej – nie chcą zachęcać innych.

W radiu co jakiś czas nadawana jest prośba władz, by nie podawać w mediach liczby spalonych obiektów. Przedstawiciele ulicznych gangów tylko czekają na statystyki. Jeśli się okazuje, że jednej nocy spalili mniej samochodów niż sąsiedzi, nazajutrz proporcja się odwraca.

– W tych akcjach nie chodzi o żadną ideę – mówi polski misjonarz. – Oni nie mają powodu, by protestować. Regularnie otrzymują zabezpieczenia socjalne i cieszą się pełnią praw. Niekiedy chodzi im o zwykłą frajdę i zabicie czasu.

Na widok aparatu fotograficznego do jednej ze spalonych ciężarówek podchodzi młody arab z osiedlowego sklepu. – Niech panowie tego nie fotografują – mówi. – Znam właściciela tego wraku. Sam sobie go podpalił, żeby dostać z ubezpieczalni pieniądze na nowe auto.

Ksiądz Józef Grzywaczewski, rektor Polskiego Seminarium w Paryżu, ma obawy co do przyszłości. – Teraz młodzież imigrancka zachowuje się spontanicznie i brakuje im logiki – mówi. – Przyjdzie jednak czas, kiedy przestaną niszczyć mienie swoich i sąsiednich dzielnic. Być może znajdą swego przedstawiciela i zorganizują struktury. Wtedy ich protest stanie się prawdziwym zagrożeniem dla Francji.
Na razie władze nie wydają się przestraszone. Dziennikarze w mediach poświęcają niewiele miejsca protestom. W centrum Paryża jest coraz więcej policji i wojska. Władze obawiają się eskalacji przemocy. O realizmie zagrożenia świadczą ostatnie przypadki chuligaństwa na ulicach paryskich przedmieść. – Przypominają się słowa naszego Papieża – mówi polski ksiądz, od lat pracujący wśród Polonii. – Francjo, najstarsza córo Kościoła, co uczyniłaś ze swoim chrztem? To dramatyczne pytanie można dziś uzupełnić o inne, nie mniej ważne kwestie: jaka będzie kondycja tutejszej gospodarki i społeczeństwa za kilka czy kilkadziesiąt lat? A nawet, jaka będzie przyszłość tego kraju?

Niektórzy obserwatorzy wspominają o początku nowej rewolucji. Na pewno jest za wcześnie, by prognozować nieodwracalne zmiany o tak dalekosiężnych skutkach. Już dziś można jednak zauważyć, że ideały, na których oparła się rewolucja francuska, zaczynają się kompromitować albo przynajmniej niektórych polityków skłaniają do wyrzutów sumienia i refleksji o błędnych decyzjach z przeszłości.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.