Czesne a sprawa polska

Piotr Legutko

|

GN 40/2005

publikacja 29.09.2005 09:22

Debata nad wprowadzeniem odpłatności za studia przypomina lament nad rozlanym mlekiem. Nie ma czego wprowadzać, bo już dziś zaledwie co trzeci polski student nie płaci czesnego. Ale spierać się jest o co, bo system finansowania szkolnictwa wyższego w Polsce stoi na głowie.

Czesne a sprawa polska

Już Milton Friedman, wybitny ekonomista, ideolog wolnego rynku, którego trudno posądzać o prosocjalne odchylenie, trafnie zauważył, że system „bezpłatnych” studiów faworyzuje młodzież z tzw. dobrych domów. Nie jest zatem przy wydawaniu publicznych pieniędzy zachowana zasada solidaryzmu społecznego, gdyż to biedniejsi fundują studia bogatszym. Ten, wydawałoby się, oczywisty fakt od lat nie może przebić się do powszechnej świadomości przede wszystkim dlatego, że jakiekolwiek zmiany – na przykład zapowiedziane niedawno przez Ministerstwo Edukacji Narodowej – natychmiast sprowadzane są na poziom politycznej demagogii. Podnosi się krzyk, że oto liberałowie chcą pozbawić Polaków jednej z ostatnich zdobyczy socjalnych zagwarantowanych konstytucyjnie: prawa do bezpłatnego nauczania.

Profesor Łukasz Turski, fizyk z Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego, od lat stojący na czele krucjaty przeciw edukacyjnym mitom, proponuje, by zamiast fikcyjnych konstytucyjnych gwarancji bezpłatnego nauczania wprowadzić wreszcie w życie gwarancje powszechności dostępu do dobrej, wyższej edukacji. Bo bezpłatny wcale nie oznacza w naszych realiach powszechny. – Czas skończyć z uprawianym w Polsce oszustwem edukacyjnym na wielką skalę, a jest nim rażąca niesprawiedliwość w dostępie do wyższego wykształcenia – apeluje prof. Turski.

Dyplom droższy czyli gorszy
Na czym owa niesprawiedliwość polega? Aby to zrozumieć, trzeba wczuć się w sytuację dwóch trzecich studiujących Polaków, którzy dziś za naukę płacą. Inwestycja w edukację w ich przypadku związana jest z ogromnymi wyrzeczeniami, tymczasem w zamian za czesne otrzymują edukację gorszej jakości, w formie zajęć weekendowych, wieczorowych, eksternistycznych. Nawet w obrębie jednej państwowej uczelni dyplom dyplomowi wcale nie jest równy (choć na oko wygląda tak samo), a paradoksalnie, gorszą usługę dostają ci, którzy za nią płacą z własnej kieszeni.

Jest jeszcze inny aspekt tej nierówności. Jak zwraca uwagę były minister edukacji prof. Mirosław Handke, to właśnie osoby z małych miasteczek i wsi najczęściej studiują w trybie zaocznym, niejako dorywczo, przez co rozmijają się z istotą akademickości. A zdobywanie szlifów magistra nie powinno ograniczać się li tylko do zaliczania kolejnych egzaminów. Studia wyższe to proces intelektualnej i duchowej formacji, polegającej na przebywaniu przez kilka lat w inspirującym środowisku.
Paradoks studiowania w Polsce polega na tym, że na większości kierunków państwowych uczelni studia dzienne są wyłącznie „bezpłatne”, a zatem ktoś, kto wnosi czesne do kasy uczelni, nie ma szans studiować w trybie stacjonarnym.

Do czego służy czesne?
Na pewno nie do utrzymywania szkól wyższych. Uzależnienie budżetu uczelni od czesnego to kolejny straszak używany obecnie w debatach nad wprowadzeniem powszechnej odpłatności za studiowanie. To raczej teraz, lekceważąc przy konstrukcji budżetu państwa wydatki na edukację, niejako wymusza się na szkołach wyższych lawinowe zwiększanie liczby studentów zaocznych, by łatać dziury w kasie. Tymczasem żadna z zachodnich uczelni nie jest w stanie utrzymać się z wpłat od studentów, zazwyczaj stanowią one zaledwie jedną czwartą budżetu szkoły. Czesne – jak by to paradoksalnie nie zabrzmiało – służy tam raczej wyrównywaniu szans, stwarzaniu takich samych dla wszystkich warunków w walce o indeks. Czesne pełni funkcje kontrolne, zarówno wobec studentów (by wymagali od siebie) jak i nauczycieli akademickich (by studenci wymagali od nich).

Można odnieść wrażenie, że problem czesnego służy odwróceniu uwagi od skandalicznego sposobu finansowania edukacji przez państwowego mecenasa. Powszechne czesne przecież w żaden sposób nie zwolni polityków z odpowiedzialności za zwiększenie nakładów na oświatę. Jeśli chcemy dogonić Zachód, nie możemy dłużej oszczędzać tam, gdzie trzeba inwestować. A Polska dziś wydaje rocznie tylko 3222 dolary na jednego studenta, co przy średniej krajów OECD – 9500 dolarów – stawia nas w kompromitującej sytuacji.

Przywilej dla wybranych
Prawo do niepłacenia czesnego jest dziś przywilejem dość szczególnym, o którym można powiedzieć wszystko, tylko nie to, że jest rozdzielany sprawiedliwie. W dodatku fundowany przez wszystkich podatników bonus niekoniecznie służy dobru wspólnemu. Przekonujemy się o tym dziś wręcz na własnej skórze, obserwując masowy exodus na Zachód polskich lekarzy czy inżynierów. Oczywiście przyjmowanych tam z otwartymi ramionami. Jako podatnicy finansujemy w tej sytuacji kształcenie kadr dla krajów wielokroć od nas bogatszych. Mamy gest!

Przywilej zwolnienia z czesnego nie służy także, w żaden sensowny sposób, prowadzeniu przemyślanej polityki edukacyjnej. Państwo, realizując zapis o „bezpłatności” studiów dziennych, finansuje wszystkie specjalności jak popadnie, bez różnicowania na te bardziej lub mniej potrzebne gospodarce. W rezultacie uczelnie opuszczają tysiące wykształconych „bezpłatnie” bezrobotnych, w modnych specjalnościach, natomiast kierunki potrzebne z perspektywy rozwoju państwa próżno wyglądają chętnych. A tu właśnie mógłby zadziałać bonus zwolnienia z czesnego.

Lęki i obawy
Wprowadzenie powszechnej odpłatności za studia niezmiennie spotyka się ze zdecydowanym oporem Polaków. Pokazują to kolejne badania opinii. „Nie” mówią przede wszystkim ci, którzy korzystają z przywileju i trudno im się dziwić, a jest to zazwyczaj opiniotwórcza elita. Na zmianie systemu odpłatności za studia realnie stratne mogą być mniej zamożne rodziny inteligenckie z dużych miast, których dzieci nie są dziś bez szans w wyścigu po 300 tysięcy miejsc na studiach dziennych. (Tylko 20 proc. z nich zajmują dzieci ze środowisk wiejskich).

Lęki i obawy powoduje też zapowiedź wprowadzenia na masową skalę finansowania studiów poprzez kredyt. Kto ma przekonać do skuteczności takiego systemu, skoro teraz korzysta z kredytów studenckich niewiele ponad 20 tysięcy osób na blisko 2 miliony studiujących? I to mimo naprawdę korzystnych zasad (połowa odsetek umarzanych, spłata dopiero po ukończeniu studiów, rata nie może przekroczyć 20 proc. pensji). Problem w tym, że o owej pensji bardzo wielu obecnych studentów może tylko pomarzyć.

Nie wzbudzają także entuzjazmu funkcjonujące dziś systemy stypendialne. Ani państwowe, ani unijne. Nie ma, niestety, jeszcze w Polsce fundacji stypendialnych zakładanych przez wielkie, bogate firmy, a na Zachodzie właśnie one stanowią potężne źródło zasilania niezamożnych studentów.
Niechęć do zmiany obowiązującego dziś systemu płacenia za studia płynie więc głównie z obawy, że nie ma dlań dobrej alternatywy. Ale też nikt przy zdrowych zmysłach nie twierdzi, że samo wprowadzenie czesnego na studiach dziennych automatycznie zwiększy ich dostępność.

Bezpłatny tylko rok
Między bajki należy włożyć tezę, że w Polsce studia są bezpłatne. Bezzasadne jest także straszenie, że czesne płacić będą wszyscy. Już dziś w wielu uczelniach prywatnych, m.in. w Wyższej Szkole Biznesu – NLU w Nowym Sączu czy w Wyższej Szkole Europejskiej im. ks. Józefa Tischnera w Krakowie, setki młodych ludzi korzystają z pomocy stypendialnej w całości pokrywającej czesne. Coraz częściej uczelnie stosują także zwolnienie z opłat na pierwszym roku. To – według dr. Artura Wołka, wykładającego w Nowym Sączu – najbardziej sensowna propozycja do zastosowania od zaraz we wszystkich uczelniach, także państwowych.

Po pierwszym, bezpłatnym roku następowałoby „zmierzenie” możliwości, jakie ma student i wprowadzenie systemu stypendialnego, który w kolejnych latach powinien stwarzać preferencje zarówno dla młodzieży uzdolnionej, jak i tej o szczególnie trudnych warunkach życiowych. Ta propozycja, przedstawiona niedawno na łamach „Rzeczpospolitej”, przeszła bez echa, zagłuszona wyborczym zgiełkiem, w którym nie sposób dojść do prawdy.

A szkoda, bo najwyższy czas, by zacząć mówić prawdę i wreszcie postawić na nogach to, co stoi na głowie. By za studia płacili ci, których na to stać, którzy i tak są uprzywilejowani ze względu na miejsce zamieszkania czy status społeczny, a z pomocy państwa korzystali naprawdę potrzebujący tej pomocy.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.