Znowu bije dzwon

Stanisław Zasada

|

GN 09/2005

publikacja 02.03.2005 01:51

Płakali, gdy po 60 latach do ich wsi powrócił kościelny dzwon.– Zasypaliśmy kawałek rowu,który dzielił Polaków i Niemców – powiedzieli im niemieccy parafianie.

Znowu bije dzwon Przemysław Graf

Wrzesień 1940. Hitlerowcy wywożą ze Starej Wiś-niewki dwa mosiężne dzwony. Oba mają być przetopione na armaty. Kwiecień 2003. W starowiśniewskim kościele przemawia niemiecki pastor. – Nareszcie dokonała się sprawiedliwość, bo oddajemy wam waszą własność – mówi. Tego dnia do Starej Wiśniewki powrócił jeden z zagrabionych dzwonów. Styczeń 2005. W Starej Wiśniewce starają się o powrót drugiego dzwonu. – Musimy być cierpliwi i delikatni, żeby tamci ludzie nie odczuli, że im cokolwiek wyrywamy. Przecież oni nie są winni, że dostali nasz dzwon – mówią. Eugeniusz Drobkiewicz za-wsze marzył, aby zrobić coś dobrego dla swojej wsi. To on wystarał się o sprowadzenie dzwonu do Starej Wiśniewki. – To jedyna rzecz, która mi się w życiu udała. Nie spocznę, póki nie sprowadzę drugiego dzwonu. O powrót pierwszego Drobkiewicz starał się osiem lat.

Stara Wiśniewka – mała wioska w powiecie złotowskim niedaleko Piły. Ośmiuset mieszkańców, bar, trzy sklepiki, poczta, przedszkole, szkoła i drewniany kościółek świętego Marcina z połowy siedemnastego wieku.

Sto dwadzieścia lat temu miejscowi ufundowali dla swojej świątyni dwa mosiężne dzwony. Jeden ważył 180, drugi 350 kg. Biły w niedzielę na Mszy i codziennie w południe na Anioł Pański. Odzywały się też, gdy umarł ktoś z mieszkańców. Jeśli był to mężczyzna – dzwonił większy dzwon, kobieta – mniejszy, po śmierci dziecka odzywała się sygnaturka.

Koniec osiemnastego wieku. Zaborcy dzielą między siebie Polskę. Stara Wiśniewka dostaje się pod panowanie pruskie. Ale większość mieszkańców wsi stanowią zawsze Polacy. W kościele świętego Marcina przez trzy niedziele w miesiącu Msza jest po polsku. Po niemiecku tylko w jedną. Jeżeli miesiąc ma pięć niedziel, to polskie Msze są cztery. Drobkiewicz: – Tu Niemcy musieli mieć zawsze przegrane.
W połowie lipca 1918 roku ksiądz czyta z ambony dekret pruskich władz. Skrót dekretu: dzwony mają być zarekwirowane na potrzeby toczącej się wojny. Ludzie wracają smutni do domów. – Już po naszych dzwonach – mówią.

We wsi zawiązuje się spisek. – Nie damy Niemcom przetopić naszych dzwonów na armaty. Niedługo będzie tu Polska. Schowamy je tak, że nikt ich nie znajdzie! – przyrzekają wtajemniczeni.
Nocą, ciemną jak smoła, spiskowcy ściągają ciężkie dzwony z kościelnej wieży. Ładują je na wóz. Żeby żelazne koła nie robiły hałasu, owijają je szmatami. Wóz pchają na pole. Jest już po żniwach i zdążono zrobić podorywkę. Zakopują dzwony w świeżo zaoranej ziemi. Dwa tygodnie później na polu zieleni się ozimina.

Niemcy wpadają w szał. Rozpoczyna się skrupulatne śledztwo. Kilkudziesięciu policjantów przetrząsa strychy, stodoły i przesłuchuje mieszkańców. Władze grożą biciem, grzywną i więzieniem. Miejsca ukrycia dzwonów nikt nie zdradził. Tymczasem pierwsza wojna światowa się kończy i wybucha Polska. Stara Wiśniewka zostaje po niemieckiej stronie. Granicę wyznaczono dwadzieścia kilometrów dalej.

Przeklęty jest ten, co porzuca swoją matkę ziemię! – grzmi z ambony starowiśniewskiego kościoła polski ksiądz. Grzmi na rodaków, którzy wyjeżdżają z Wiśniewki do niepodległej Polski, a swoje gospodarstwa zamieniają z osiedlającymi się tu Niemcami. Wyjazdy ustają. Ludzie budzą się z odrętwienia. Zakładają polskie organizacje. Na Rezurekcję 1922 roku w kościele odzywają się uratowane dzwony.

Kilkanaście lat później rozpoczyna się najcięższa z wojen. Wyrok na dzwony powtarza się.
Tym razem Niemcy są bardziej przezorni. Nim wielką ciężarówką wywiozą dzwony, przez dwa dni i dwie noce będzie pilnował ich wartownik. W starej dębowej dzwonnicy zostały tylko dwa żelazne serca. Tak nazywają się bijadła, które uderzając o kielich dzwonu, wydają dźwięk. Serca są żelazne, więc nie nadają się na przetopienie.

Koniec wojny. Po 173 latach Stara Wiśniewska wraca do Polski. A do Starej Wiśniewki wraca z jenieckiej niewoli Bernard Piszczek. Tak jak wielu mężczyzn ze Starej Wiśniewki został przymusowo wcielony do Wehrmachtu. W alianckiej niewoli szczęśliwie przeżył całą okupację. – Nasze dzwony ocalały – mówi Piszczek po powrocie do domu. Dzwony widział jego brat Maksymilian. Gdy skończyła się wojna, został policjantem w Hamburgu. Nie chciał wracać z bratem do Polski. Wybrał Niemcy.
Gdy się żegnają, Maksymilian mówi Bernardowi, że widział dzwony ze Starej Wiśniewki. Widział je w okolicach dworca w Hamburgu, razem z tysiącami dzwonów zwiezionych z całej Europy. Ocalały, bo alianci zbombardowali hamburską hutę.

W Starej Wiśniewce o dzwonach nikt na razie nie myśli. Ludzie mają tu inne problemy. Mieszkańców poniemieckich terenów komuniści nie uważają za stuprocentowych Polaków. Oficjalnie nazywa się ich autochtonami. A z takimi, przekonuje ludowa władza, nigdy nic nie wiadomo. Za Gomułki Eugeniusz Drobkiewicz dostaje powołanie do wojska. Służy w Obronie Terytorialnej Kraju. Służba jest ciężka. W jednostce sporo kryminalistów, pracuje się głównie łopatą. – Na każdym kroku szykany. Nawet moje listy do domu czytali, bo byłem wrogi element. Połowa lat dziewięćdziesiątych. W Polsce nie ma już władzy ludowej. Do rąk Eugeniusza Drobkiewicza wpada folder niemieckiego powiatu Gifhorn. Położony w Dolnej Saksonii region, utrzymuje partnerskie relacje z powiatem złotowskim. W folderze jest opis protestanckiego kościoła w Spieckerhausen, małym miasteczku niedaleko Kassel. I informacja, że mają dzwon ze Starej Wiśniewki. Drobkiewicz urodził się po wojnie i nie widział, jak Niemcy zabierali starowiśniewskie dzwony. Ale ich historię znał na pamięć. „Skoro to nasza własność, to muszą nam oddać” – pomyślał. Siadł do stołu i napisał list do sołtysa w Spieckerhausen.

Kościół świętego Piotra w Spieckerhausen jest z białego kamienia. Nad kościołem góruje drewniana wieża z zegarem. Od czterystu lat modlą się w nim miejscowi protestanci. W czasie drugiej wojny światowej przed kościołem pojawili się żołnierze w mundurach ze swastykami. Z wieży ściągnęli dzwon. – Nasz Fuehrer go potrzebuje – oznajmili mieszkańcom. Podobny los spotkał wtedy wiele niemieckich świątyń. Marząca o podboju Europy armia Adolfa Hitlera potrzebowała surowca na zbrojenia. Po wojnie niemieckie parafie upominają się o zagrabiony majątek. Władze decydują, żeby ocalałe jeszcze dzwony przekazać świątyniom, które je utraciły w czasach Trzeciej Rzeszy. W niemieckich kościołach zaczęły bić dzwony z Mazur, Pomorza i Śląska. W 1968 roku do Spieckerhausen trafił mniejszy dzwon ze Starej Wiśniewki. Mieszkańcy odnowili go i zawiesili w drewnianej wieży z zegarem. Przyzwyczaili się do jego dźwięku. Po latach nikt już nie pamiętał, że dzwon jest z dalekiej polskiej wsi koło Piły. ak było do jesieni 1995 roku.

Sołtys nie odpisał Drobkiewiczowi. – To pojechałem osobiście – mówi. Ze Starej Wiśniewki do Spieckerhausen jest osiemset kilometrów. Na miejscu przyjęło go małżeństwo pastorów: Frank Meier-Mertins i jego żona Simone. Pastor był sympatyczny. Na nosie miał druciane okularki. – Ich verstehen (rozumiem) – odparł, kiedy Drobkiewicz opowiedział mu, po co przyjechał. Ale jego parafianie o oddaniu dzwonu nie chcieli nawet słyszeć. Po powrocie Drobkiewicz naradza się z proboszczem Starej Wiśniewki. Ustalają, że mieszkańcy Starej Wiśniewki napiszą list otwarty do mieszkańców Spieckerhausen. Z listu: „Dzwon jest częścią naszej historii i moralnie nigdy nie przestał do nas należeć. W czasie zaborów i podczas okupacji byliśmy poniżani za swoją narodowość, a po wojnie byliśmy szykanowani przez komunistyczną władzę, która traktowała nas jako wrogi element. Oznaczało to dalszy ciąg szykan”. Kilka lat później. Pastor Mertins pisze do Drobkiewicza: „Oddamy wam wasz dzwon”. W Wielkanocny Poniedziałek 2003 roku w Spiec-kerhausen świeciło wiosenne słońce. Na nabożeństwo do kościoła świętego Piotra przyjechał ewangelicki biskup z Hannoweru. W czasie liturgii przekazał symbolicznie dzwon delegacji ze Starej Wiśniewki. Po nabożeństwie mieszkańcy Spieckerhausen i Starej Wiśniewki siedzą przy kiełbaskach i piwie. Do Eugeniusza Drobkiewicza podchodzi starsza Niemka. Mówi: – Zasypaliśmy kolejny kawałek rowu, który dzielił Polaków i Niemców.

Tydzień później. Stara Wiśniewka. Przed kościołem świętego Marcina zebrała się cała wieś. Wszyscy chcą powitać powracający dzwon. W tłumie stoi Łucja Sucha. Ma 76 lat. Jej ojciec był przed wojną kościelnym i or-ganistą. Ona sama, jako kilkunastoletnia dziewczynka, wyręczała go czasem w dzwonnicy i pociągała za gruby sznur, żeby rozbujać ciężki instrument. Widziała, jak Niemcy zabierali dzwony. Teraz wprawiony w ruch mosiężny dzwon odezwał się znajomym dźwiękiem. Łucja Sucha otarła chusteczką spływającą po policzku łzę. – Poczułam się, jakby po długiej rozłące ktoś bliski wrócił do domu.

W kościele słychać modlitwy po polsku i niemiecku. Pastor Mertins mówi od ołtarza: – Nareszcie dokonała się sprawiedliwość, bo oddaliśmy wam waszą własność. Dostaje brawa. Pastor jest ujęty przywiązaniem mieszkańców Starej Wiśniewki do swoich dzwonów. Obiecuje, że pomoże im odnaleźć drugi dzwon. Słowa dotrzymał. Ustalił, że większy dzwon ze Starej Wiśniewki znajduje się w protestanckim zborze w Mengershausen koło Getyngi. Eugeniusz Drobkiewicz jedzie do Mengershausen. Mieszkańcy są zaskoczeni, tak jak kiedyś parafianie ze Spieckerhausen. O oddaniu dzwonu nie chcą nawet słyszeć. – Musimy być cierpliwi i delikatni, żeby tamci ludzie nie odczuli, że im cokolwiek wyrywamy. Przecież oni nie są winni, że dostali nasz dzwon – mówi Drobkiewicz. Liczy na pomoc pastora Mertinsa. – On jest teraz najlepszym adwokatem naszej sprawy. W starej dębowej dzwonnicy zostało bijadło po dużym dzwonie. Drobkiewicz: – Może Bóg da, że i on do nas powróci. Serce czeka.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.