"Bajeczne" życie na fawelach

ks. Mariusz Rosik

|

GN 07/2005

publikacja 16.02.2005 00:47

Kiedy po raz pierwszy usłyszałem o fawelach, sądziłem, że to portugalskie słowo pochodzi od włoskiej favoli, czyli „bajki”. Życie na fawelach kojarzyłem ze słońcem, rajskimi kolorami, palmami kokosowymi, beztroską i szczęściem.

"Bajeczne" życie na fawelach piotr janowski/AG Dzieci z faweli nie mają domów, rodzin, bliskich. Mają tylko jedno marzenie: żeby zawsze mieć coś do jedzenia i nigdy więcej się nie bać.

Okazało się, że fawele to dzielnice nędzy usytuowane na przedmieściach lub w centrach wielkich miast, zamieszkane przez tysiące ludzi, często niemających dokumentów, nieznających rodziców i latami nieopuszczających swego otoczonego murem świata.

W Saramandaya, faweli położonej w centrum Salwadoru de Bahia, ponaddwumilionowego miasta na wybrzeżu brazylijskim, ludzie żyją w domach z tektury, dykty, czasami z cegieł, często bez dachu. W jednym pomieszczeniu mieszka po 10, 12 osób. Tu toczy się całe ich życie. Na fawelach nie istnieją wspólnoty, które można by nazwać rodzinami. Ludzie tu mają poczucie przynależności do grupy, ale nie do rodziny. Matki opiekują się tylko najmłodszymi dziećmi, a gdy uznają, że są one już wystarczająco „dojrzałe”, by rozpocząć samodzielne życie, przestają się nimi interesować. Samodzielne życie często zmuszone są prowadzić kilkuletnie dzieci.

Miasto szczęścia i śmierci
Od dwóch lat na takiej faweli żyje polski redemptorysta, ks. Mariusz. Mieszkańcy nazywają go padre Mario. Prowadzi ośrodek, do którego każdego dnia przychodzi 140 dzieci. Nazywają go szkołą, chociaż nikt tu nie uczy się czytać ani pisać. – Po co tu przychodzicie? – pytam dzieci. – Bo tu dają jeść – odpowiadają. Zapytane „kto chce dokładkę?”, niemal wszystkie podnoszą ręce, chociaż nie wszystkie są naprawdę głodne. Chcą się najeść na zapas, bo boją się, że następnego dnia jedzenia zabraknie.
Na fawelach nie ma bieżącej wody. Nieczystości wyrzuca się na ulice, a deszcz spłukuje je z górnych części dzielnicy, topiąc w zaduchu położone niżej domy.

– Chciałabym dostać trochę trutki na szczury – prosi ks. Mariusza młoda kobieta.
– Po co ci trutka, przecież i tak nie zdołasz wytruć wszystkich? – dziwi się misjonarz.
– Chciałam ją zażyć, bo znowu jestem w ciąży – cicho odpowiada kobieta. – Nie chcę urodzić tego dziecka. Kapłan najpierw długo rozmawiał z dziewczyną, a potem zaprowadził ją do wolontariuszek, które obiecały pomóc w utrzymaniu ciąży i opiece nad dzieckiem. Kilka miesięcy później w czasie Mszy świętej, w procesji z darami do ołtarza podeszła młoda matka. W ramionach niosła niemowlę.
– To księdza dziecko – powiedziała, kładąc je na ołtarzu. Zmieszany kapłan nie wiedział, jak zareagować. – Ocalało dzięki tobie. Miało zginąć przez trutkę na szczury – wyjaśniła. Ksiądz podniósł dziecko i odmówił nad nim modlitwę błogosławieństwa.

Fawele otoczone są murami. Mieszkańcy Salwadoru ani turyści nie zapuszczają się w te strony. Mieszkańcy dzielnicy nędzy też raczej jej nie opuszczają. – Do kina mam 300 metrów, do supermarketu tyle samo, ale nigdy tam nie byłam – zwierza się dziewczyna z włosami uplecionymi w setki cieniutkich warkoczyków.

Murów getta strzeże policja. Nikt nie próbuje przeskakiwać na drugą stronę, bo mogą zastrzelić. A strzela nie tylko policja. – Tu mężczyźni nie umierają – mówią wdowy – ale giną na ulicy. Na fawelach jest więcej broni niż jedzenia. W Wielki Piątek ulicami faweli przechodzi Droga Krzyżowa. Stacje wyznaczone są w miejscach śmierci mężczyzn i kobiet.

Historia jednej miłości
W porze deszczowej na Bahia woda spada z nieba nagle i wszystko zamienia w rwące rzeki. Właśnie w taką pogodę ks. Mariusz wybrał się samochodem do centrum Salwadoru, by odprawić Mszę. Na jednym ze skrzyżowań, wśród potoków wody nagle wyłoniła się dziewczyna. – Zejdź, muszę przejechać – krzyknął. Dziewczyna uklękła. Woda sięgała jej do pasa. Ksiądz wyszedł z auta, a wtedy dziewczyna osunęła się na ziemię. Straciła przytomność. Kiedy doszła do siebie, opowiedziała swoją historię.

Nazywała się Jasira. Miała 15 lat. Pochodziła z interioru, czyli biednego wnętrza Brazylii, z małego miasteczka Antonio Concalves. Jej 12-osobowa rodzina mieszkała w jednej izbie, gdzie nie było wody, toalety ani elektryczności. Trochę światła dawała tylko mała żarówka na sznurku. Ojca pamiętała tylko, jak pijany nocą z wielkim nożem gonił domowników po ulicach, aby ich zabić. Jako 5-letnia dziewczynka często z braćmi sypiała w budzie psa. Tylko on ich nie gryzł. Może nawet nieraz uratował im życie....
Pewnej nocy ojciec zadźgał nożem mamę i najmłodszego braciszka. Potem uciekł i już nigdy go nie widziała. Kiedy skończyła siedem lat, dziadek uznał, że powinna mu „się odwdzięczyć” za opiekę. Nie potrafiła nazwać tego, co jej robił. Pamięta tylko, że to bardzo bolało... Później musiała „się odwdzięczać” za każdą łyżkę fasoli... Kiedy miała dziesięć lat, dziadek zaczął ją sprzedawać kolegom.

Jasira i jej rodzeństwo całymi dniami pracowali jako kamieniarze. Rozbijali kamieniami inne kamienie, a dziadek sprzedawał je za kilka reali. Kiedy umarł dziadek, skończył się koszmar z jego kolegami, ale skończyło się też jedzenie. Jasira chodziła po ulicach i bardzo się bała. Głód nie boli, ale strach przed śmiercią boli fizycznie. Pewnego razu spotkała mężczyznę, który przychodził do dziadka. Poprosiła go o kawałek chleba... Dostała, kiedy spełniła jego żądanie. Miała wtedy 12 lat i nie wiedziała, jak inaczej zarobić na życie.

Kiedy miała trzynaście lat, zakochała się w dziewiętnastoletnim chłopcu. Miał na imię Cristiano. Zaopiekował się Jasirą. Pewnej nocy weszli ukradkiem do wielkiej ciężarówki i przyjechali do miasta. Bali się spać na ulicy z innymi. Byli obcy. Całymi nocami chodzili w poszukiwaniu klientów. Spała w dzień, zamknięta w miejskiej ubikacji. Pewnego wieczoru na tym skrzyżowaniu, gdzie znalazł ją ks. Mariusz, Cristiano zatrzymał samochód. Po krótkiej rozmowie z kierowcą powiedział do Jasiry: „Zaczekaj tu na mnie, niedługo wrócę po ciebie”. Wsiadł i odjechał. Minęło sześć miesięcy, a Cristiano nie wracał. Dziewczyna codziennie wychodziła na skrzyżowanie i czekała... – Mam takie jedno marzenie, o którym myślę co noc – mówi Jasira. – Marzę, by kiedyś, przed zaśnięciem przyszedł ktoś, usiadł blisko mnie, pogłaskał po głowie i powiedział cichutko: dobranoc.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.